Pomysł na powrót Elliotta do formuły Third Eye Foundation uważam za niezbyt dobry. Gdy włączyłem pierwszy raz tę płytę, klaskałem płetwami jak foczka i krzyczałem: Łał! Łał! Są bałałajki! Łał!... Jednak po kilku odsłuchach zapomniałem o niej - i gdyby nie pytania "Jak nowy Elliott?" - pewnie bym sobie nie przypomniał. Nie, no. To dobra płyta. Ale w dyskografii Eliotta będzie zawsze postrzegana jako cień jego opus magnum - trylogii: Drinking Songs (2005), Failing Songs (2006), Howling Songs (2008).
Dla artysty, którego solowa kariera kojarzona była raczej z trip hopem i okolicami "muzyki klubowej", trylogia Songs była zwrotem o 180stopni i niesamowicie udanym eksperymentem. Najprościej scharakteryzować ją można jako próbę przypomnienia nam, zatraconego w dzisiejszej szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej, melancholijnego i turpistycznego ducha (natury) europejskiej piosenki poetyckiej. Dekadenckiej, straceńczej, delirycznej, mającej korzenie w portowym czy miejskim folku, do tego raczej spoza anglosaskiego kręgu kulturowego - bardziej w duchu Brela i Wysockiego, niż Nicka Drake'a czy Dylana. Na nowej płycie znajdziemy oczywiście echa tego, co się artystycznie działo u Matta w ostatnich latach i jasne, że wielu gości od jakiegoś drum’n’bass dało by se, za przynajmniej w połowie tak dobry materiał jak The Dark, dupę ogolić. Jednak rejony, z których wraca Elliott, zmieniają jak Wietnam. Nie może teraz po porostu przejść z tym do porządku dziennego i wrócić do swoich normalnych zajęć. Efekt jest taki, że płyta co prawda sprawi jego fanom przyjemność - dość umiarkowaną, ale zawsze - jednak nie zrobi na nich żadnego wrażenia, bo w szczytowych momentach brzmi jak zrobiona na pół kurka część składowa jego własnych piosenek. Nie chcę krakać, ale obawiam się, że Elliott nie wie co teraz ze sobą zrobić. A przecie pić nie zacznie. Swoje już wypił. Słychać na Songs.
Dla artysty, którego solowa kariera kojarzona była raczej z trip hopem i okolicami "muzyki klubowej", trylogia Songs była zwrotem o 180stopni i niesamowicie udanym eksperymentem. Najprościej scharakteryzować ją można jako próbę przypomnienia nam, zatraconego w dzisiejszej szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej, melancholijnego i turpistycznego ducha (natury) europejskiej piosenki poetyckiej. Dekadenckiej, straceńczej, delirycznej, mającej korzenie w portowym czy miejskim folku, do tego raczej spoza anglosaskiego kręgu kulturowego - bardziej w duchu Brela i Wysockiego, niż Nicka Drake'a czy Dylana. Na nowej płycie znajdziemy oczywiście echa tego, co się artystycznie działo u Matta w ostatnich latach i jasne, że wielu gości od jakiegoś drum’n’bass dało by se, za przynajmniej w połowie tak dobry materiał jak The Dark, dupę ogolić. Jednak rejony, z których wraca Elliott, zmieniają jak Wietnam. Nie może teraz po porostu przejść z tym do porządku dziennego i wrócić do swoich normalnych zajęć. Efekt jest taki, że płyta co prawda sprawi jego fanom przyjemność - dość umiarkowaną, ale zawsze - jednak nie zrobi na nich żadnego wrażenia, bo w szczytowych momentach brzmi jak zrobiona na pół kurka część składowa jego własnych piosenek. Nie chcę krakać, ale obawiam się, że Elliott nie wie co teraz ze sobą zrobić. A przecie pić nie zacznie. Swoje już wypił. Słychać na Songs.
kup/buy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz