Najważniejszą rzeczą, jaką zjebałem jako kolekcjoner/fan Batmana, jest olanie runu Snydera. Wypadłem przez to całkowicie z obiegu. Nie byłem nigdy jego fanem i nie mogłem się spodziewać, że dostanie Nietoperza w swoje łapy na tyle lat. Później – po dobrej dekadzie – przyszedł interesujący mnie już bardziej Tom King, który też spędził z serią sporo czasu. Mam początek jego runu, ale już się mocniej w niego nie wkręciłem. Kilka miesięcy temu pisałem o serialowym „Pingwinie” jako czymś, co w komiksach mógłby napisać Ed Brubaker. Jak się okazuje, szefostwo DC myślało podobnie, gdy wydawało tę mini-serię. Zamiast Bru postanowiło jednak posadzić na stołku scenarzysty wspomnianego wcześniej Toma Kinga.
W nowym komiksie o Pingwinie dostajemy więc gęstą literacko narrację (czytałem to dość długo), opowiadającą w pierwszej części o powrocie stareńkiego już Oswalda do Gotham. Prócz solidnie odbębnionej wierszówki rzecz nieco zawodzi, na pewno nie jest zła, ale nie dorasta do swojego serialowego odpowiednika. Owszem, historia nie szoruje o dno, jest przyzwoita. Na poziomie psychologicznym czy emocjonalnym nie robi jednak takiego wrażenia jak serial z Farellem. W dalszej części cofamy się w czasie (na raptem dwa zeszyty) i dostajemy opowieść o początkach naszego nowego ulubionego batmańskiego złola. Widać wtedy, że King czekał tylko na tę chwilę, bo w tym fragmencie pokazuje rogi i udowadnia, jak dobrym posunięciem było wybranie go na scenarzystę „Pingwina”. Od strony rzemiosła to typowo noirowa narracja, przez co King na dobre już dołącza do mistrzów komiksu robiących najczęściej z wszystkiego, czego się dotkną czarny kryminał. Dobrze to czy źle, to już nie mnie sądzić. Niemniej podkreślę: coraz mniej tu Moore'a, coraz więcej neo-noir. King oczywiście zostawia na tym swój znak wodny. Bo to nie miał być napakowany akcją komiks dla nastolatków tylko solidny dramat, powieść graficzna o wzlocie i (strzelam, bo drugiego tomu jeszcze nie czytałem) upadku jednego z najważniejszych złoli Gotham. Liczę też, że w drugim tomie King podtrzyma zwyżkującą tendencję i jeśli w ogóle polecam Wam ten komiks, to jednak nieco na kredyt. Na finiszu autor pokazuje bowiem potencjał na coś lepszego niż to, co dostaliśmy w pierwszych zeszytach.
Rysunkowo komiksowy „Pingwin” raczej nikogo o szybsze bicie sercanie przyprawi. Trudno tu szukać ponadprzeciętnych elementów, ale oczywiście z narracją obrazem i rysunkami jest wszystko w porządku. Trudno mi powiedzieć, czy coś bym w nim zmieniał, a to dlatego, że grafika jest nienachalna po to by czytelnik skupił się na historii. Wiadomix, gdyby narysował to jakiś mistrz, to bym chwalił, ale w gruncie rzeczy przechuj na ołówkach nie jest tu potrzebny.
Generalnie zrobienie z Kinga scenarzysty „Pingwina” wydaje się świetnym posunięciem. W rezultacie jednak dostajemy produkt nierówny, tylko momentami będący tym, czego oczekiwałem po seansie serialu. Wiadomo nie od dziś, że filmowe wizje Batłomieja wpływają na komiksy z jego uniwersum. Nie uważam tego za coś dobrego, ale tym razem serialowa wersja zdecydowanie przerosła komiksową.
Jak można było nie być fanem Snydera po Mrocznym Odbiciu? :)
OdpowiedzUsuń