poniedziałek, 1 maja 2023

Miły dom nad jeziorem. Tom 1. Tynion IV

 



Odpalę od razu tryb odstraszania pewnej grupy odbiorców. Bardzo trudno znaleźć komiks Jamesa Tyniona IV, w którym kilkoro (albo jedna, zwykle bardzo istotna) postać nie jest queer. Autor nawet nauczył się ostatnio odbiegać od tendencji do zabijania tych postaci. Jeśli ta legendarna „polityczna poprawność” albo enigmatyczny „woke’ism” (w praktyce zupełnie nieobecny) was odstraszają, to krzyżyk na drogę. Cała reszta publiki w komiksach tego autora ma sporą szansę znaleźć satysfakcję często spowitą gęstym dymem wielowarstwowej tajemnicy. „Miły dom nad jeziorem” nie jest tu wyjątkiem.

Historia, początkowo i z pozoru, banalna i dobrze nam znana w popkulturowych kręgach. Ekscentryczny gość z magnetyczną, ale też niebanalną, osobowością zaprasza grono swoich najbliższych przyjaciół do luksusowego domu nad jeziorem. W gruncie rzeczy łączy ich tylko osoba gospodarza, Waltera, oraz fakt, że Walter ich kocha. No totalnie „Glass Onion”, dopóki wyraźnym tłem historii nie staje się koniec świata. Grupa względnie młodych ludzi bardzo szybko dowiaduje się, że są w tym malowniczym zakątku uwięzieni, a media społecznościowe serwują raczej ogólnie martwiące doniesienia o płonących niebiosach i milionach ludzi roztapiających się żywcem. Normalnie uznałbym to za duży spoiler, ale w przypadku „Miłego domu nad jeziorem” ten fabularny wstęp jest tylko zaczątkiem właśnie – z każdym zeszytem robi się zdecydowanie dziwniej.


 

W ten oto sposób z jednego tropesa wykwita nam kilkanaście innych. Co zaczyna się w stylu typowego „whodunnit”, prędko przechodzi w apokaliptyczną rozprawę o gronie barwnych charakterów zamkniętych w powierzchownie bajecznym piekle. Jeśli oczekujecie totalnej oryginalności, to tutaj jej nie znajdziecie – Tynion jest człowiekiem popkultury, naoglądał się „Coherence” z 2013 roku, poprawił głupawym „This is the End” z Sethem Rogenem i dla kontrastu ubrał to wszystko w morczne, psychologiczne ciuszki „No Exit” Sartre’a i genialnego „Blindness” José Saramago. Tak, uwielbiam historie z tego nurtu, nie mogę się doczekać nadchodzącego „Knock at the Cabin”, więc naprawdę trudno mi krytykować jedno z najnowszych dzieł Tyniona. Zupełnie jakby napisał to konkretnie dla mnie. Nawet jak znudzi mnie odnajdywanie wyraźnych nawiązań w trzonie fabularnym to pozostaną mi jeszcze dziesiątki mniejszych, nawet niespecjalnie ukrytych detali.

 


 

No dobra, jednak dam radę trochę skrytykować – jak na dramat napędzany relacjami bohaterów „Miły dom…” za bardzo pędzi do przodu narracyjnie. Skacząc między kolejnymi tajemnicami, gubimy sporo czasu, który autor powinien poświęcić na przyjrzenie się emocjom i postępującym scysjom. Luda w tej chałupie na krańcu świata jest od groma i naprawdę trudno mi było, przynajmniej na razie, nawet powierzchownie poznać większość z nich. Nie podoba mi się też częściowo spoilerowy charakter pewnego elementu narracji. Mam wrażenie, że przy skrajnie zagadkowym klimacie większości wątków, Tynion jeden rąbek tajemnicy uchylił za wcześnie i zbyt mocno.

To jednak szczegóły, bo cała reszta fabuły tego cuda jest generatorem nakładających się na siebie pytań. Trochę obawiam się, czy autorowi nie braknie czasu na wciśnięcie nam później satysfakcjonujących odpowiedzi, ale nie ma co wybiegać w przyszłość. Teraz dostajemy niesamowicie porywającą intrygę, która z każdym zeszytem nabiera tempa i zaskakuje. Nie wiemy, tak samo jak liczna ekipa straceńców, co jest prawdą, a co iluzją stworzoną przez Waltera. Bawiąc się w domorosłych detektywów, nie mogą być pewni, czy to nie jest jedynie gra stworzona w celu odwrócenia ich uwagi od rozpierdzielu ogarniającego świat. Nie wiemy nawet, czy ten rozpierdziel jest prawdą, czy można ufać wspomnieniom i czym do cholery jest sam Walter, ale trochę już za bardzo lecę w teren spoilerowy. Ważne jest to, że na tym etapie historii wszystko wydaje się składać w spójną całość, tylko cholera jeszcze wie, jaki jest kształt tej całości. Czego brakuje w relacjach między mieszkańcami tytułowego domu dostajemy też z nawiązką w genialnych dialogach i retrospekcjach, które pokazują nam, jak na te różne życiorysy wpłynął Walter – postać niesamowicie nieoczywista i skonfliktowana. Takich antagonistów nam w fikcji trzeba.

Prawie zapomniałem wspomnieć – nie jara mnie za bardzo uwielbienie autora do wzbogacania swoich scenariuszy o fragmenty odległe od narracji komiksowej (listy, urywki korespondencji, takie tam pierdoły). Zrodziło to najbardziej męczący fragment prawie bezbłędnego „Departamentu prawdy”, ale tutaj Tynion trochę się ogarnął, nie przesadza z takimi zabiegami i jak już je wplata, to robi to umiejętnie. Listy zakupów to kapitalny motyw.

 


 

Rysunki Álvaro Martíneza Bueno nie kupiły mnie od razu. Kiwnąłem sobie głową z aprobatą i uznałem je za przejaw typowej nowej szkoły komiksowej nieznacznie odbiegającej od bezpiecznego wizualnie realizmu w stronę stylizacji, która zachowuje jednak naturalną mimikę i anatomię. Potem, co ostatnio staje się normą, zachwyciły mnie tony kolorów nałożonych na przeróżne sposoby przez niezawodną Jordie Bellaire. Taka rewia barw nie miała prawa działać w komiksie, jakby nie patrzeć, grozy, a wyszła perfekcja. Spektakularnie żywe tonacje ani trochę nie psują posępnego nastroju i namacalnego napięcia. Z czasem zacząłem też coraz bardziej cieszyć się samą kreską rysownika. Trochę mało tu dynamiki, ale kto by oczekiwał fikołków w historii o bandzie ludzi walczących (na razie) jedynie z perspektywą bycia ostatnimi ocalałymi na Ziemi. Ze strony na stronę pojawia się coraz więcej zatrzymujących wzrok kadrów, które jedynie mocny kontur odróżnia od pięknych ilustracji do kultowego już „Disco Elysium”. Nie zawsze też ten kontur w ogóle jest, czasem zmienia się w miękkie pociągnięcia węglowej czerni, a czasem nie ma go wcale. Álvaro Martínez Bueno to artysta bardzo elastyczny i poza kilkoma brzydszymi ilustracjami raczej bez poważnych wykolejeń trafnie kształtował klimat tej opowieści.

Weźcie sobie więc całe te ogólnoświatowe spiski i intrygi ze wspomnianego już „Departamentu prawdy” i wciśnijcie je na małą, zamkniętą scenę, na której kilkunastu aktorów przepycha się w dramatycznych okolicznościach, a nad wszystkim posępnie czuwa niepokojący, ale dziwnie przyjazny mistrz gry. Nie wiem jeszcze, czy „Miły dom nad jeziorem” również stanie na piedestale mojej biblioteczki. Historia ma ogromny potencjał, wciąga momentami nawet mocniej od dotychczasowego magnum opus Jamesa Tyniona, ale składa też wiele ryzykownych obietnic. Ryzyko rozczarowania jest niemałe, szanse na dalszy wzrost zaangażowania w lekturę chyba jeszcze większe i na razie, z lekką rezerwą, zaufam talentowi scenarzysty. Jeśli się nie mylę, to będziemy mieli kolejnego naprawdę mocarnego pretendenta do rocznej toplisty.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz