Nie czytałem nigdy za
dużo komiksów z Flashem w roli głównej, z żadnym Flashy
właściwie i w sumie nie wiem, czy jest czego żałować. Podczas
gdy u jego kolegów i koleżanek z Ligii Sprawiedliwości szczyty
toplist najlepszych tytułów zajmują takie sztosy jak „All-Star
Superman”, „Zabójczy Żart”, czy nawet „Najczarniejsza Noc”
(no ja uwielbiam), u szybciocha w czerwonym kubraczku najlepszym
storyline jest praktycznie jednogłośnie „Flashpoint” – komiks
dobry, ale obciążony klątwą typowego dla superhero wielkiego
resetu uniwersum. Rzecz w zamyśle mało oryginalna i pełna laserów
z dupy. Okazuje się, że „Powrót Wally'ego Westa” zwykle w
rankingach pozostaje za liderem niedaleko w tyle i jeśli ciąg
dalszy nie wyjaśni mi, czemu jest to pozycja zasłużona, to
naprawdę nie mam czego szukać we flashowych przygodach.
Zaczyna
się od dramatu i nie mam na myśli dramatycznych wydarzeń w życiu
Flasha, bo to raczej standardowe przepychanki z cudacznymi złolami.
Służąca za wstęp opowieść autorstwa Kevina Shinicka jest wręcz
absurdalnie kiepska, to powrót do absurdów srebrnej ery – nic nie
ma sensu, spójność idzie do piachu jeśli nie pasuje do
fabularnego planu autora, a bohaterowie niemiłosiernie wkurzają
niekompetencją. Pamiętacie te wszystkie wpieniające motywy z
serialowego Flasha (wersji Arrowverse), gdzie Barry chwalił się na
początku każdego odcinka, że jest najszybszym ziomem na świecie,
a potem dawał ciała, bo zabierał się za wszystko wolniej od muchy
w smole na niezasłużonym zasiłku. Tutaj Barry również jest tylko
tak szybki, jak wymaga tego sytuacja (a raczej zwykle nieco mniej). W
jednej chwili chwali się więc, jak to byłby w stanie parszywego
burgera z polskiego dworca przetrawić w przeciągu jednej
pierdyliardowej attosekundy, a potem daje się zrobić w ciula
przeciwnikowi, bo nie może ogarnąć jednoczesnego zrobienia dwóch
wcale nie tak nagłych czynności.
To tylko wierzchołek góry lodowej, jeden przykład z dziesiątek bzdur. Najgorsze jest to, że Shinick podkreśla naukową wiedzę Barry'ego Allena tylko po to, by zrobić z niego od razu idiotę. Wnioski, do których pędziwiatr dochodzi na skutek swoich badań nie mają właściwie żadnego znaczenia poza zakresem wygodnie zmyślonej, trykociarskiej peudonauki. Dochodzi nawet do skrajności, gdy Barry, zgłębiając tajniki wiedzy Doktora Alchemy, odkrywa na ścianach byłej celi swojego przeciwnika tajemnicze słowa, których znaczenie staje się dla niego mocną łamigłówką. Kropką nad „i” w idiotyzmie tej sytuacji jest fakt, że są to słowa będące absolutnymi podstawami alchemii. Autor pewnie nie wiedział, uznał je za coś eklektycznego, liczył na niewiedzę czytelników i miał do tego prawo, ale protagonista mózgowiec powinien jednak trochę oleju w makówce mieć. Jak mówiłem, to tylko kolejny przykład z wielu kretynizmów.
No dobra, ale tomik jest początkiem historii o tytule „Powrót Wally'ego Westa”, a ja tu gadam o Barrym Allenie. Po krótkim i zupełnie niepotrzebnym tie-inie do jakiegoś większego eventu z lodowymi potworzyskami w tle przechodzimy do części właściwej, do wątku o tym, jak to rudy speedster wraca do chwały. Chociaż pierwsza połowa albumu zgniotła moje szare komórki, więc i moje nastawienie było porównywalne do entuzjazmu odczuwanego przez pacjenta przed kolonoskopią, doświadczenie okazało się być ostatecznie całkiem przyjemne (czytanie, nie kolonoskopia). Wally West był przez dłuższy czas dla ludzi z DC Comics chłopcem do bicia, w ramach usprawiedliwienia zdarzało im się robić z niego skrajnego tradycjonalistę i bigota, czego zwieńczeniem był okropny „Kryzys bohaterów”. Największą zasługą „Powrotu…” jest więc zretconowanie tego koszmaru, jakby wymuszone takie retcony nie były. Jeremy Adams, zastępujący tu Shinicka na fotelu scenarzysty, napisał zresztą klawy, samoświadomy komiks superhero, w którym Wally (typowo dla flashowych wymysłów), wędruje przez czas, by nauczyć się czegoś o sobie i złożyć hołd historii postaci Flasha. Są dinozaury, są naziści, jest retro, jest i okejka ode mnie. Szkoda jedynie, że znowu powtarza się wymęczony już całkowicie motyw z utratą mocy i zaburzeniami w działaniu speedforce. Inaczej chyba się komiksu z Flashem nie da napisać.
„Powrót Wally'ego Westa” jest też ogólnie dobrze narysowanym komiksem. Jak to zwykle bywa w przypadku wycinków z głównej serii, ołówki, tusz i kolory w łapę wzięła cała masa artystów, więc spójności nie ma za cholerę. Jest za to niezłe dopasowanie stylów do wydarzeń i kilka perełek w zalewie rzemieślniczo poprawnej graficznie superbohaterskiej sztampy. Zdecydowanie wyróżniłbym gładziutkie, popowe retro rysunki Kevina Maguire i adekwatnie mroczniejszą krechę Jacka Herberta we fragmencie z nazistami, ale ogólnie i na etapach strzelania laserami z dupy poziom jest względnie wysoki. Wizualna nowomoda, pełno komputerowych efektów, sprawna sekwencyjność, rewia barw i tony muskułów uparcie zagrażających heteronormatywnej psychice podatnych czytelników płci męskiej. Wiadomo, klasyka gatunku.
Bardzo trudno jest zatrzeć pierwsze złe wrażenie,
a „Powrót Wally'ego Westa” to pierwsze wrażenie sprawia
fatalne. Co zaczyna się od kompletnie pozbawionej polotu,
hałturniczej robótki scenariuszowej na zlecenie, która zresztą
nawet minimalnie nie walczy z najgorszymi cechami gatunku, w drugiej
połowie przechodzi w faktycznie satysfakcjonujący powrót syna
marnotrawnego nie tylko speedsterów, ale chyba pierwszoligowych
postaci DC Comics w ogóle. Wydawca robi tu trochę samobója, bo
jeśli moje odczucia nie są odosobnioną oznaką postępującego
gburstwa, to wstęp może czytelników nie tylko odstraszyć od prób
przebrnięcia przez ten album do końca, ale również zdecydowanie
zmniejszyć hype względem kontynuacji. Gdybym miał jednak
wnioskować jedynie po tej właściwej, tytułowej części fabuły,
to jakiś potencjał na dobre czytadło jest.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz