Radość przekroczyła progi mojego domu, nadzieja z oślepiającym blaskiem wystawia swój przepiękny łeb zza horyzontu. Czy to wiosna? Nie, to dobry komiks superbohaterski od Jeffa Lemire. Nie spodziewałem się tego, przynajmniej dopóki ktoś nie zdecyduje się wreszcie u nas wydać jego runu „Animal Mana” albo choćby nowszego „The Question: The Deaths of Vic Sage” (warto czekać na oba!). W jakość „Skulldiggera i Kostka” wątpiłem tym bardziej po lekturze wydanej niedawno pierwszej części „Czarny Młot. Odrodzenie” – kapitalne do tej pory, autorskie uniwersum nie broni najwyraźniej bowiem przed irytującym średniactwem. Odległe od trykotów twory autora (jak „Korzenie rodzinne”) też wypadały zresztą ostatnio poniżej oczekiwań, więc zajebiście miło jest się pozytywnie zaskoczyć.
Skulldigger to taki Batman skłaniający się w zakresie metodologii i zdolności kredytowej w stronę Punishera. Z Brucem Waynem właściwie, poza wiecznie uśmiechniętym nemesis i nocnym hobby, łączy go właściwie tylko jedna rzecz – skłonność do narażania nieletnich w ramach swojej krucjaty przeciw integralności kośćca złoczyńców. W ogromnym skrócie chodzi o to, że nie każdej zbrodni da się zapobiec, Skulldigger się spóźnia, Kostek zostaje sierotą, pora na przygodę. Tropem mściciela rusza jednak nieugięta detektywka, która całkiem słusznie nie uważa mordowania rzezimieszków za najskuteczniejszą formę terapii dla dziecka po przejściach.
Rodzina – to słowo klucz w przypadku Lemire'a. Jeśli trochę komiksów na półkach już macie, to doskonale wiecie, że najlepsze fabuły tego gościa zawsze prawie opowiadały w jakimś stopniu o relacjach rodzinnych, często ze skupieniem na związku ojca z synem i potencjalnie opłakanych skutkach zgrzytów w tej materii. We wspomnianym na wstępie „Odrodzeniu” też niby starał się to zrobić, ale nie wyszło i już podejrzewałem jakieś wypalenie, może trauma się skończyła? Najwyraźniej nie, tematów dla terapeuty jeszcze trochę jest, bo trudy ojcostwa (a właściwie bardziej synostwa) są szkieletem (hehe) tego komiksu i to na nim trzyma się mocne mięcho tematyki typowej dla uniwersum „Czarnego Młota”. Rozpracowujemy tu sztampy, panie i panowie, dekonstrukcja i subwersja na pełnej.
No może nie tak do końca na pełnej, bo Lemire jest tutaj (jak zwykle zresztą) zarówno subtelny pod względem wyrazistości, jak i dosyć bezpośredni jeśli chodzi o to, co i jak wytyka mainstreamowym trykotom. To wciąż typowa historia o mrocznym, brutalnym mścicielu, a scenariusz wytyka problemy, które dla większości fanów Batmana właśnie czy Punishera są oczywiste, bez wchodzenia w szczegóły. W DC czy w Marvelu jednak, w zakresie samej fabuły, nie mówi się o nich tak otwarcie i nawet jeśli są świadomie prezentowane, to narracja wciąż wpada w tropesy. Na stronach „Skulldigera i Kostka” za to przynajmniej trzykrotnie dzieją się rzeczy, które właściwie wydarzyć się powinny w każdym realistycznym podejściu do opowieści o potłuczonym socjopacie angażującym dziecko do morderczej krucjaty. Za każdym razem jest to zaskoczenie, co wiele mówi o kondycji superbohaterskich fabuł i naszych przyzwyczajeniach. Twisty w samej fabule też są, ale w porównaniu do drugiej warstwy tego komiksu są tylko pretekstem wpisującym wątki w stereotypową konstrukcję spandeksowego klimatu, co jest (jak podejrzewam) jak najbardziej umyślne. To nadal nie jest poziom pierwszych „Czarnych Młotów”, ale zdecydowanie jesteśmy blisko.
Podobne zbliżenie do chwilowo utraconej jakości chłoną nasze oczy, bo o ile Tonci Zonjic nie zbliża się nawet do spektakularnej i wyjątkowej stylówy Davida Rubina z „Sherlocka Frankensteina”, to do klimatu tego konkretnego eksperymentu Lemire'a jego kreska pasuje doskonale. Pozwolę sobie polecieć po bandzie i stwierdzić, że to momentami wygląda, jakby Sean Phillips naoglądał się cartoonów (troszeczkę) i puścił czasem wodze fantazji w układzie kadrów. Same obrazki są proste i przyziemne, co zdecydowanie podkreśla realistyczne zwierciadło komentujące dla nas zwykle nielogiczne przygody ulicznych mścicieli. Patrzy się na to wszystko człowiek, odbiera z łatwością i zadowoleniem, stwierdza, że „nic specjalnego”, a potem jakaś strona wali go z zaskoczenia słusznie użytym odstępstwem od sekwencyjnej normy albo prostym zabiegiem podkreślającym jeden kadr. Zonjic jest też przy okazji bardzo dobrym kolorystą i artystą elastycznym, każda scena ma odpowiedni nastrój a pulpowe retrospekcje odróżniają się w „Skulldiggerze” od reszty wydarzeń.
Pozostaje mi jedynie powtórzyć wyraz radości z pierwszego akapitu i zachęcić was do lektury. Znowu dostajemy, mniej więcej, to samo, co większość z nas doceniła w innych komiksach powiązanych z „Czarnym Młotem”. „Skulldigger” to przy okazji zabawa dekonstrukcję trykociarstwa na nieco mniejszą skalę, tej rynsztokowej spuścizny neo-noir, która zapomniała o logice celem kreowania popkulturowych ikon. Im więcej komiksów, które podkreślają negatywne konotacje mścicielskiej przemocy i problemy psychiczne często obecnie gloryfikowanych brutali, tym lepiej.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz