Dziennik wojenny nerda z nadwago. Jestem fanem „Punishera” od blisko 30 lat. Lubię stare komiksy o jego przygodach na równi z nowymi. Zbieram wszystko, co wyszło u nas z przygód typa z charakterystyczną czaszką na klacie. Niemniej nawet ja jestem zaskoczony jakością, jaką niesie ze sobą Epickie wydanie pierwszych przygód Franka.
Po pierwsze Frank w umysłach swoich twórców narodził się jako antagonista występujący na łamach Spider-Mana. Potem pojawił się w Daredevilu (zdaje się, że wszystko to mamy w Essentialu wydanym przez mandragorę, muszę do niego usiąść). Był postacią z dość burzliwą przeszłością, niejednoznaczną, tragiczną, dlatego szybko pokochali go czytelnicy. Jego własna seria była tylko kwestią czasu.
Pierwsza jej odsłona, czyli „Krąg Krwi” pisany przez Stevena Granta, to totalny strzał w ryj. Punisher zostaje osadzony w więzieniu, gdzie szybko zaczyna się szarogęsić i robić porządki. W końcu ucieka z mamra i przy pomocy prawicowej organizacji, która pomogła mu się wydostać, zaczyna robić porządki w światku przestępczym. Być może trudno mówić o tym komiksie w kategoriach arcydzieła, gdyż jest to zwykła, szmaciarska pulpa bez szczególnie silnie zarysowanych wątków psychologicznych, ale czyta się to wyśmienicie. Następne historie, pisane głównie przez Mike'a Barona, nie ustępują jej, ale też nie celują wyżej niż w półkę z czytadłami. Jest tu jednak magia epoki, czasów lat 80., i świetności akcyjniaków na kasetach VHS. Sam Frank Castle jest wszak nieślubnym dzieckiem Charlesa Bronsona (seria „Życzenie śmierci”) i Clinta Eastwooda (seria o „Brudnym Harrym”). Filmy z tymi aktorami również nie aspirowały do bycia czymś innym niż pełnokrwistym kinem zemsty, w którym chodzi głównie o akcję i świetnie zarysowane główne postacie mścicieli. Patrząc od tej strony, Frank – na poły psychol, na poły doświadczony przez życie ostatni sprawiedliwy – był skazany na sukces i pojawił się w odpowiednim miejscu i czasie. Na bardziej pogłębione psychologicznie obrazy przygód Zamka przyjdzie jeszcze czas (genialny „Year One”), a tymczasem, w materiałach zebranych w Epiku, dostajemy głównie pulpową rozrywkę. Musze przyznać, że to rozrywka na najwyższym poziomie, która o dziwo mało się zestarzała.
Tematycznie jest różnie, ale (co ciekawe) Punisher nie jest tu zdecydowanie konserwatystą i dość niechętnie podchodzi do prawicowych osobników, którzy zresztą już od początku, pod płaszczykiem chęci współpracy, depczą mu po odciskach. W pewnym momencie kopie też dupę antagoniście podobnemu do Jima Jonesa, fanatycznego przywódcy sekty odpowiedzialnej za masowe samobójstwo w Gujanie francuskiej. Komiksy te są więc dość mocno upolitycznione, osadzone w epoce i niekoniecznie idą ideowo w kierunku, którego moglibyśmy się spodziewać po takiej postaci jak Frank. Cały album wieńczy wisienka na torcie, jaką jest powieść graficzna (w tym przypadku oznacza to od strony technicznej ni mniej nie więcej tylko „grubszy komiks”, całą historię zawartą w jednym albumie) „Gildia zabójców” napisana przez Jo Duffy i brawurowo zilustrowaną przez Jorge'a Zaffino z fantastycznymi kolorami Julie Michel. To trochę inna historia, w której czuć, że autorzy celowali nieco wyżej, niemniej pełna jest azjatyckich sztuk walki i klimatów związanych z ninja, więc tematycznie też niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Graficznie jest bardzo przyzwoicie. To nie są genialne, wybitne prace jak w przypadku rysunków geniuszy w swojej klasie pokroju młodego Franka Millera czy Johna Byrne’a (bo do nich można te grafy porównać), ale jest dobrze. Czy rysuje je Klaus Jonson, Micke Zeck, czy John Romita Jr to nie schodzą one poniżej pewnego poziomu. Owszem, to oldskul, ale sprawdza się w połączeniu z tymi nieskomplikowanymi scenariuszami. Z wszystkich rysowników przed szereg wybija się tylko wspomniany Jorge Zaffino, który ewidentnie chciał odejść od typowej, popartowej estetyki.
Zebrane tu zeszyty poprzedzają to, co u nas ukazało się nakładem TM–Semic we wczesnych latach 90., gdy Frank debiutował na polskiej ziemi. Niemniej to totalny pokarm bogów dla każdego fana zmurszałych zeszytów z tej oficyny. Semicka poezja najwyższych lotów, obok której nie możecie przejść obojętnie. Gdyby nie to, że mamy do czynienia ze stuffem niemalże czterdziestoletnim i częściowo już wcześniej publikowanym (w Essentialu i WKKM) uznałbym go za jeden z najlepszych komiksów roku. Jeszcze pomyślę, czy wcisnę go do podsumowania, niemniej już teraz zaznaczam – musicie ten album zdobyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz