Serialowy „Sandman” odniósł sukces. Potwierdzono drugi sezon, który pojawi się na Netfliksie. Nie było to pewne, bo Gaiman groził, że zabierze zabawki i pójdzie swoją drogą. Wszystko jednak potoczyło się szczęśliwie. Kasa się zgadza, do tego komiksy schodzą jak pojebane, ludzie prawie zabijali się u nas za niektóre tomy na serwisach aukcyjnych i płacili niedorzeczne kwoty. Egmont nie tylko twardo wznawia brakujące części, ale i kontynuuje wydawanie następnych.
Niniejszy 7 już tom „Sandmana” to też „komiks drogi”, tylko w innym sensie. Nie mam bowiem na myśli jego ceny, a przynależność gatunkową. Na kartach tej dłuższej powieści graficznej (tym razem to nie one-shoty) Maligna i Morfeusz ruszają w drogę, by odszukać swojego zaginionego brata, Zniszczenie, który z 200 lat temu porzucił swoją funkcję, zszedł toczyć życie zwykłego śmiertelnika i tyle go widziano. To też, jak na razie, od strony scenariuszowej niestety najsłabsza część cyklu. Ale i tak dobrze, że dopiero przy tym tomie poczułem obniżenie lotów, a seria przecież już trochę się ciągnie. Chciałbym określić słabość Gaimana jako poziom nieosiągalny dla innych, ale to jest naprawdę niefortunnie napisana pozycja. Problemem jest fabuła – w pewnym momencie bohaterowie ot tak porzucają swoją wędrówkę i zamiast szukać dalej brata, stwierdzają, że udadzą się do wyroczni, która wskaże jego miejsce pobytu. Deus ex machina. Ja rozumiem, że w jakiś sposób wydarzenia te mogą być wpisane w charakter postaci, że komuś się odechciało, ale wyszło to pokracznie i na papierze najzwyczajniej w świecie nic tu nie sztymuje. Porzucone – a raczej po prostu zabite – są również postacie poboczne, wprowadzono je tylko po to, by Gaiman mógł je pośpiesznie ukatrupić.
Piękny jest za to powracający i smutny jak diabli wątek Orfeusza, syna Władcy Snów, który jednak stanowi tylko mały procent fabuły. Niestety nie ratuje to innych elementów układanki, jaką zaprezentował nam Gaiman. Nie jest oczywiście tak źle, żeby porzucić serię, ale chwalić też nie bardzo jest co. Ok, jeśli przystawicie mi gnata do czaszki i spytacie, co mi się tu jeszcze podobało, to przyznam, że rysunki Jill Thompson bardzo pasują do świata Sandmana, a nie odczułem tego aż tak bardzo wcześniej, czytając tę serię ciurkiem. Babka nie bawi się w szczególny realizm, fajnie komponuje plansze i zdaje się jedną z najlepszych osób, które pracowały przy grafikach „Sandmana”. To dzięki niej scena tańca Ishtar, bogini, byłej kobiety Zniszczenia, ukrywającej się na Ziemi pod postacią tancerki zatrudnionej w nocnym klubie, jest tak dobra i wnosi nieco jakości do tej opowieści.
Stało się. Nastąpiło zmęczenie materiału, ale na szczęście zostały jeszcze tylko trzy tomy i wszystko zmierza do nieuchronnego końca. Jestem bardzo ciekaw, jak odbiorę następne odsłony serii, niemniej w duchu cieszę się też, że niedługo dojdzie do finału. Do tej pory bowiem czytało mi się „Sandmana” znakomicie i dawkowanie tego komiksu małych porcjach wychodziło mu na dobre. Nastąpił jednak zgrzyt, który świadczy zazwyczaj rychłej potrzebie opuszczenia kurtyny, ale i tak stało się to dość późno. Jestem więc ogólnie dobrej myśli i czekam na następne tomy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz