poniedziałek, 8 sierpnia 2022

X-Men. Punkty zwrotne. Powtórne przyjście

 

 


Nie miałem pojęcia, że żartując o X-Menowym bingo przy okazji ostatniej recenzji, stworzę sobie mocne podwaliny do następnego tekstu, fajnie sobie życie ułatwiać. Bez owijania bawełnę, trzecie „Punkty zwrotne” to najmocniejsza do tej pory część serii i w sumie łatwa do przewidzenia kulminacja tego ukochanego przez trykociarskich komiksiarzy trendu, który zakłada przewidywalność i powtarzalność dramatycznych problemów dotykających mutantów. W życiu bym nie pomyślał, że maksymalne wykorzystanie sztamp może nieść ze sobą scenariuszową jakość, a tu proszę. Jak na superhero o epickich proporcjach, czyli to najgorsze ze złych, „Powtórne przyjście” naprawdę daje radę.

Przede wszystkim wreszcie czuć faktyczną zwrotność tego konkretnego punktu, ważne rzeczy się dzieją. Gówno uderzyło w przysłowiowy wiatrak, gdzie gównem (z całym szacunkiem, mówię tylko na potrzeby analogii) jest Hope Summers, a wiatrakiem wojna X-Men z armią antymutanckich bigotów pod przewodnictwem Bastiona – nieślubnego (z tego co mi wiadomo) dziecka Nimroda i Master Molda. W konsekwencji M-Day mutanci są gatunkiem bardziej zagrożonym od tygrysów sumatrzańskich, więc każdy okruszek nadziei jest dla nich na wagę złota. Tak o życie młodej mutantki, wciąż pozostającej pod opieką tatuśka Cable'a, rozpętuje się prawdziwa rzeź.



Poprzedni tom mógł się spokojnie nazywać „X-Force”, bo głównego składu instytutu Xaviera było tam jak na lekarstwo. Tym razem wracamy do teraźniejszości i w związku z tym dostajemy dziesiątki nosicieli genu X. Razem z nimi wracają wszystkie mutancie tropesy, po które jakimś cudem i z wielkim trudem (rym!) nie sięgnęli autorzy w poprzednim tomie. Mamy więc pełny pakiet, podróże w czasie, uprzedzenia, wewnętrzne konflikty w drużynie, złodupny moment Magneto, Sentineli, innych Sentineli, Cyclopsa zachowującego się jak dupek i wiele, wiele innych. W tym momencie sam już nie mam pojęcia, czy po prostu podświadomie oczekuję u X-Men takich motywów, czy scenariusze w „Powtórnym przyjściu” są dobrze napisane.

Wiem za to, że wreszcie należytą uwagę poświęcono relacjom w drużynie i nawet nie ma sensu zagłębiać się w to, który z wielu scenarzystów zrobił to najlepiej. W żadnym momencie nie zgrzytały mi reakcje postaci na tę, jakby nie patrzeć, mocno stresującą sytuację. Było sporo konfliktów, ale żadne nie eskalowały na tyle, by było to nierealne w obliczu nadchodzącej zagłady. Wszyscy zachowywali się w sposób odpowiadający ich charakterom – Wolverine był przyprawionym szczyptą wrażliwości gburem, Angel z konieczności wykorzystywał swoją mroczną stronę, a stosunek Cable'a do Hope wpadał w najlepsze sztampy fikcji o starych zabijakach ochraniających silne, niepokorne nastolatki. Pokazać jaja mieli też okazję mniej znani członkowie ekipy i w całym tym chaosie apokaliptycznych wydarzeń, w tym zatrzęsieniu teoretycznie nieistotnych ryjów, wszystko pozostało czytelne i sensowne. Od początku do końca, wątki konsekwentnie dążyły nieco przewidywalnego zakończenia.

 



Jeśli scenarzyści gdzieś się jebli, to nie zauważyłem, uśpiony dobrze poprowadzoną akcją. Nie mogę jednak nie wspomnieć, że to nadal okrutna sztampa. Parada ogranych motywów, które usilnie starają się wyglądać na coś bardziej inteligentnego przez nieustanne wplatanie problematyki nietolerancji i skrajny patetyzm. Czasem czytelnik, gdy wynurzy łeb z gęstej i depresyjnej narracji, może zorientować się, że w sumie czyta nadal superbohaterską głupotkę. Ta głupotka jest jednak opowiedziana na tyle sprawnie, że wynurzać się zbyt często nie trzeba.

Zadbano też o oprawę wizualną. No dobra, tak bym napisał, gdyby nie jeden szczegół – ten pierdolony Greg Land. Ja nie wiem, tu pytanie do starszych stażem komiksiarzy, czy rysunki tego gościa też tak wybijały was z rytmu jeszcze zanim stał się memem? Zanim internet wytknął to jego bezwstydne odkreślanie postaci z kadrów filmowych, często pornograficznych (zwłaszcza w przypadku kobiet)? Szczerze wątpię, żeby wywalone na co drugiej stronie ryje w stylu dmuchanych lalek były kiedykolwiek miłym widokiem i dziwię się, że temu człowiekowi ktokolwiek dał pracę ilustratora. Poza nim, na całe szczęście, zaangażowano rysowników bardziej samodzielnych i raczej charakterystycznych. W tomie króluje David Finch – mistrz mocnych konturów, nie szczędzący czerni przy jednoczesnym zalewie szczegółów. Kolory w albumie trochę zawodzą, jakby ponura tematyka narzuciła w tej kwestii nudę, ale poza tym nieszczęsnym Landem dostajemy sporo jakościowej różnorodności. Od lekko cieniowanego realizmu w wykonaniu takich artystów jak Esad Ribić i Mike Choi, przez typowe trykociarstwo w satysfakcjonująco dynamicznym wydaniu Terry'ego Dodsona, aż po chwilowy odlot stylistyczny od Nathana Foxa. Tego ostatniego zwłaszcza cieszę się widzieć, od czasu jego zajebistej roboty przy niedocenianej, solowej serii „Zodiac” wypatruję jego miodnego bałaganiarstwa z niecierpliwością. 

 



Przy poprzednich tomach „Punktów zwrotnych” można było się co najwyżej przekonać, że nostalgia faktycznie oszukańczo łechta nam w mózgach obszary odpowiedzialne za zadowolenie, a weryfikacja po latach owocuje zwykle choćby częściowym rozczarowaniem. Przyznam, „Powtórnego przyjścia” zbyt dokładnie już nie pamiętałem przed lekturą, te wydarzenia i towarzyszące im aspekty wizualne nie wryły się w moją dojrzewającą masę neuronową, gdy jako młodzik popełniałem zbrodnię masowego czytania skanów. Może dlatego teraz wydaje mi się to tak dobre, oczekiwałem przecież najwyżej lekkiego rozczarowania. Cieszę się jednak, że nawet w ramach serii bezlitośnie dojącej mutanckie sztampy, może pojawić się pokaźny kawałek zadowalającej jakości, poza tym jebanym Gregiem Landem. Fajnie też mieć to wreszcie na półce – mam nadzieję, że powoli zadoścuczyniam za grzech gówniarskiego piractwa.





Autor: Rafał Piernikowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz