Od zachwytów nad rolą Donny'ego Catesa w odrodzeniu przynajmniej znośnej jakości we względnie nowych tytułach Marvela do pobieżnej analizy mitologii symbiontów i wglądu w czarną duszę Eddiego Brocka. Tak mniej więcej wyglądała moja recenzja pierwszego tomu tej serii, ale dosyć tego dobrego. Nie będę poświęcał tyle wysiłku na pierdzielenie o komiksie, w którym magiczny Venom nawala toporem demony.
Tak, jebło się pod tym względem fabularnie i cały potencjał szura ze zrezygnowaniem gębą po bruku zlepionym z nacisków włodarzy wydawnictwa. Komiksowy event „War of the Realms” wciągnął bowiem czarnego symbionta jak suchą kluchę, zostawiając jednocześnie na talerzyku esencjonalny sosik. W efekcie Eddie awanturuje się ze zgrzybiałymi wiedźmami i zmienia formy częściej od protagonisty przeciętnego anime podczas walki z trzecioligowym złolem. Nawet po wygrzebaniu się z otchłani tego wymuszonego wątku nie mamy szans wrócić całkowicie do interesujących spraw z części pierwszej. Marketing wymagał bowiem wprowadzenia czerwonego symbionta, a z jakiegoś powodu oznacza to zaserwowanie nam popłuczyn po „Carnage USA”.
Proszę mi
wybaczyć lekkie usprawiedliwianko względem Catesa, ale po napisaniu
takich perełek jak „Cosmic Ghost Rider”, „Silver Surfer:
Black” i moje absolutnie ulubione „God Country”, gość ma u
mnie taki kredyt zaufania, że zrazić mnie chyba jedynie może
odwaleniem czegoś na miarę „One More Day”. Zacznijmy od
najważniejszego – większość albumu piszą inni scenarzyści,
nawet w ramach głównej serii stery przejął Cullen Bunn. Liczyłem
na to, że Cates będzie miał możliwość wziąć się za porządną
robotę i skupić się na rozterkach targających Eddiem Brockiem w
związku z niezwykłym ciężarem niespodziewanego ojcostwa albo na
kosmicznym horrorze. Przecież motyw przedwiecznego bóstwa
szeptającego poryte sugestie obcej istocie mieszkającej w ciele
bohatera pisze się sam. No nie pisze się, gdy cała narracja albo
od tematu ucieka, albo skupia się na kosmicznym glucie innego
koloru. Przyznam, że Donny dał z siebie wszystko w retrospekcji z
Wietnamu. Jego spojrzenie na motyw małego miasteczka ogarniętego
okultystycznym uwielbieniem dla Carnage'a też jest spoko, bo ma
znamiona klasycznego horroru lovecraftowskiego. Niestety, gdy zamek z
piasku zaczynał nabierać kształtu, do piaskownicy autora
wpierdzieliło się kilku zbirów opłaconych przez włodarzy
Marvela. Ich zadanie było jedno – zamienić „Venoma” w
kampanię reklamową wszystkiego, na co wydawnictwo akurat wykładało
hajs.
Dramatyzuję, bo ten tom nie jest fatalny, nie mam
ochoty po lekturze wywalić wszystkich symbiontowych figurek i owinąć
się w koc ze stertą artystowskich komiksów europejskich u boku w
celu detoksu. To niezłe, sensacyjne superhero, taka znana nam dobrze
eksploatacja eskalującego absurdu i bycie cool jako cel sam w sobie.
Eddie w formie smolistego wikinga kopie dupska, obrywa się
antypatycznym odklejeńcom, a Venom (nadal jako pozbawiony głębszej
świadomości psiak) ma okazję puścić zęby w ruch w krypnie
uroczym stylu. Cieszy też złodupna przygoda z Andreą Benton (znaną
jako Mania), bo za mało mamy żeńskich wariacji Venoma. To wszystko
to jednak epizody, porozwalane wątki niby wpisujące się w jeden
kontekst, ale odejście od głównej narracji i poszarpanie jej na
strzępy jej przeciwieństwem tego, na co liczyłem.
Choć wasze szare komórki raczej pozostaną niezaangażowane, to chociaż oczy nacieszycie, o ile odpowiada wam ekstremalnie dynamiczne i widowiskowe trykociarstwo, które zalewa panele prawie nieprzerwaną akcją, laserami z dupy, ostrymi jak brzytwa zębiskami w dziwnych anatomicznie miejscach i mnogością kapitalnie dobranych kolorów. W pierwszej kolejności muszę pochwalić Jesusa Aburtova – barwy całego albumu położone są naprawdę solidnie, ale zeszyt upiększony przez niego wciąż potrafi się wyróżnić chyba najbogatszą paletą bez popadania w spazmatyczną przypadkowość. W połączeniu z pełną wyrazu kreską Juana Gedeona dało to z pewnością najmilszy dla oka przykład ogarniania spektakularnego, charakternego chaosu. Na drugie miejsce wrzuciłbym pewnie trzymającego topowy poziom Alberto Alburquerque lub zaskakującego dynamiką Ibana Coello. Dopóki wchodzi wam bez popitki estetyka utrzymanego w ciągłym ruchu superhero, nie znajdziecie tu raczej wizualnej kaszany, a i na brak różnorodności nie można narzekać. Eye candy dla wiecznych chłopców w superbohaterskimi piżamkami w szafie (bez hejtu, mówię o sobie).
„Venom” mógłby być komiksem tak cholernie zajebistym, gdyby nie dopadło go to schorzenie pospolite dla wszystkich większych serii Domu (oklepanych) Pomysłów. To choroba, która powoduje, że historia nie może pozostać hermetyczna i musi ulegać wpływom jakiejś szerszej narracji, bardzo często bzdurnej. Jako tytuł z jakiegoś powodu porównywany do wydawanego w podobnym czasie „Immortal Hulk” zdecydowanie na takich decyzjach cierpi, bo gdzie zielony gigant punktował zamkniętą fabułą ogarnianą konsekwentnie przez jednego autora, seria symbionta wykoleja się na zbędnych questach pobocznych. To nadal dobra propozycja dla fanów postaci i prostych zabaw w muskularne przepychanki, komiks dobry w porównaniu do fatalnych standardów linii Marvel Fresh, ale wszystkie moje prośby o wyhodowanie czegoś z nasionek jakości zasadzonych w pierwszym tomie zostały na razie zignorowane. Oby to był tylko etap przejściowy. Pobawię się, nacieszę patrzałki fajowymi ilustracjami i spojrzę w przyszłość z naiwną nadzieją na powrót do pierwotnego potencjału w następnej części.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz