wtorek, 2 sierpnia 2022

Sandman. Tom 6. Refleksje i przypowieści. Neil Gaiman.

 


Już za zaledwie kilka chwil, bo 5 sierpnia, wejdzie na ekrany serialowa wersja „Sandmana”. Czujecie ten dreszczyk niepokoju? Spierdolą to, czy nie spierdolą? Będę donosił, co myślę o całej sprawie na bieżąco. Tymczasem dotarł do mnie tom 6 komiksu w nowym, jeszcze elegantszym wydaniu niż poprzednie edycje. Tom opatrzony nowymi okładkami Dave'a McKeana niekwestionowanego mistrza w tym temacie. Będę musiał zdecydować, którą wersję zostawiam na półce i chyba właśnie to będzie ta, plus pierwszy tom w oryginalnych kolorach. 

 




Tym razem nie mamy do czynienia ze spójną, długą powieścią graficzną. To jednostrzałowe zeszytówki i jedna większa opowieść traktująca o Orfeuszu i Eurydyce. Niezłe rzeczy, które ukazują, jak pojemne i kulturowo urozmaicone jest uniwersum Snu. Od Ameryki Marka Twaina, przez helladę, starożytny Rzym, po klimaty Arabskie. Wszystko pięknie do siebie pasuje i tworzy synkretyzm kulturowy tej niecodziennej i wciąż świeżej serii komiksowej. Tom ukazuje również Neila Gaimana jako człowieka oczytanego, umiejącego wchodzić w różne buciory i konwencje. Człowieka świadomie stosującego przeróżne literackie zagrywki i świetnie rozumiejącego, jakie możliwości daje mieszanie fantasy z wątkami czerpanymi z arcydzieł literatury światowej. Warto również zauważyć, że tym razem nie jest to opowieść o istotach wyższych, tylko o ludziach z ich wszelkimi przywarami. Miłość, szukanie własnego miejsca w świecie, zagubienie i krzywdy wyrządzone w młodości to tematy tych opowieści.

 



Rysunkowo jest różnie, ale chyba przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że nie o spektakularne grafiki chodzi w tej serii. Autorzy dają radę. Oczywiście mniej tu graficznych szarż, które mieliśmy w pierwszym tomie, po mistrzowsku nawiązującym do tradycji komiksowego horroru. Sam Kieth jest tylko jeden i wielka szkoda, że szostał odsunięty od serii, ale miło się patrzy na grafy Bryana Talbota czy P. Criega Rusella.


Swoją drogą strasznie żałuję, że pozbyłem się pierwszego wydania z oryginalnymi kolorami, ale się rozklejało, a ja potrzebowałem kapusty. Gdy już będę bogaty i znajdę więcej miejsca, na pewno je sobie odkupię, nabędę wikol i będę walczył z tą jego przypadłością. 

 



Czytam „Sandmana” bodaj po raz piąty w życiu. Pierwszy raz nie robię tego ciurkiem, tylko dozuję opowieść wraz z kolejnymi prezentowanymi przez Egmont tomami. Powiem szczerze, że to najprzyjemniejszy podejście, bo nie czuję rozrzutu jakościowego między poszczególnymi tomami. W końcu, po latach, przyjmuję tę niezwykłą opowieść z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz