poniedziałek, 1 sierpnia 2022

Supergirl: Kobieta jutra (#1-8)

Dawno nie było na naszych łamach tajemniczego AN. Dziś wraca na Arkham z tekstem o Supergirl: Kobieta jutra (#1-8)
 
 


 
Zamiast wstępu
 
Na jednym ze spotkań z fanami ktoś zapytał Harrisona Forda: "Czy zamierza Pan na starość zagrać jeszcze raz w sequelach/prequelach wszystkich produkcji w których kiedyś Pan wystąpił?". Niewzruszony tym prowokacyjnym pytaniem Ford bez zastanowienia odpowiedział "No pewnie, że tak". Ujął to nawet trochę dosadniej, ale nie w tym rzecz. Niedawno ktoś podobne pytanie zadał Tomowi Kingowi. Ten ostatni od pewnego czasu zajmuje się odświeżaniem i przywracaniem blasku nieco mniej znanym postaciom ze stajni DC Comics. Tak było ze świetnym Mister Miracle. Tak było też z udanym Strange Adventures, gdzie nie tylko Adam Strange wypadł bardzo dobrze, ale przede wszystkim Mister Terrific. Zwłaszcza genialny MT zapadł w pamięć. No, zaplątał się gdzieś tam w twórczości Kinga ten bełkotliwy Rorschach, o którym próbuję zapomnieć, ale opuszczę na to zasłony miłosierdzia. Teraz przyszła kolej na Supergirl. Ta w sumie jest dość popularna, ostatnio dzięki serialowi, ale w komiksie Kinga chodzi o inną bohaterkę. W uproszczeniu sprzed wielu kryzysów. Potem zabrał się Tom za Human Target, ale to przy Supergirl: Woman of tomorrow chciałem się zatrzymać, bo ostatnio czytałem. A że towarzyszę Kingowi jako czytelnik w jego eskapadach w mniej uczęszczane zakątki DC Comics, to napiszę parę słów. W końcu zawsze można użyć właściwego elementu w myszce w razie co.
 
Super czy nie super?
 
Ponieważ ciekawy i wielopłaszczyznowy Strange Adventures przypadł mi do gustu liczyłem na coś bardzo podobnego. Czyli rozbudowaną strukturalnie opowieść, gdzie pod wieloma taflami stereotypów superhero autor mnie czymś zaskoczy. Pierwsze takie zaskoczenie to długość Supergirl. Osiem, zamiast dwunastu zeszytów. W porządku, pomyślałem, rzecz nie tkwi w długości, czy grubości, przynajmniej, jeśli chodzi o komiksy. Mimo tego dostałem zupełnie inną opowieść. Generalnie rzecz biorąc taką, w której autor nie tyle stara się zbudować ciekawą fabułę, co skupić się na eksploracji głównej bohaterki. Rzeczona fabuła staje się środkiem do pokazania cech postaci i mimo wszystko pozostaje - eufemistycznie mówiąc - nieskomplikowana. Zaczyna się tak. Ukończywszy wiek lat dwudziestu jeden nasza Superdziewczyna wybiera się do świata, gdzie może się upić. Nic w tym w sumie złego, nie ma co rzucać kamieniem, czy kryptonitem. No to leci sobie na inną planetę. Nie ma tam żółtego słońca, więc procenty lepiej wchodzą. W trakcie młodzieżowej eskapady staje się częścią krucjaty narratorki całej opowieści. Jest nią dziecko, któremu zbir zabija ojca. Dziewczynka (narratorka) poprzysięga zemstę. Zamiast jednak zarzucić na klatę emblemat, który od pewnego czasu jest wolny i do przejęcia, nad czym ubolewam, czyni inaczej. Daje angaż głównej bohaterce do ujęcia i ukarania sprawcy całej makabry. Jest tam nawet parę przekonujących pomysłów co do tego, dlaczego Superdziewczyna się na to zgadza. W każdym razie zaczyna się pościg za zbirem przez osiem zeszytów. Jest tam dużo kolorowych plenerów, pojazdów kosmicznych, nietuzinkowych istot itd. Jeżeli nie robi to na was wrażenia, a pewnie nie powinno, to jest to dokładnie tak proste. Ogólnie biorąc - może i ciekawe jak na samą Supergirl, choć i tu bym dyskutował, ale nikt nie rzuca czymś takim w fana komiksu, jeśli chce zaskoczenia w stylu "Jaka to melodia". No i w sumie, trochę staje się King zakładnikiem własnego pomysłu. Scenarzysta osadza opowieść w mimo wszystko hermetycznej strukturze, która nie daje pola do wielu zwrotów akcji i płaszyczny do zaskoczenia czytającego. Wiemy co będzie. A jeśli nie wiecie - hej, fajnie, że zainteresowowaliście się właśnie komiksami. To sympatyczne medium, które dostarcza wielu radości, w tym zakupoholikom.
 
King zmienił sposób pisania. Narratorka używa nieco bardziej wyszukanych słów, metafor, w których można próbować odnaleźć motywacje i namiętności Superdziewczyny. Zabieg z budowaniem postaci się udaje. Bohaterka jest inna, niż współczesne amerykańskie heroiny. Nawet wizualnie. Nie taka klasyczna piękność, ale interesująca. Wrażliwa. Nie ma sztubackiego i oczywistego narzucania się z jej mocami - czyli szybsza niż pocisk, silniejsza niż wiadomo co itd. To, co potrafi, jest na bieżąco odkrywane i absolutnie nie jest kalką jej potężnego kuzyna. Dziewczyna ma swój własny charakter. Jednocześnie jest twarda i to w przekonujący sposób udaje się pokazać. Sama relacja głównej bohaterki z dziewczynką (narratorką) jest też prawdziwa. Tyle jednak można powiedzieć dobrego o tym aspekcie komiksu.
 
Fabuła komiksu jest płytka i przewidywalna, jak na możliwości Toma Kinga. Pewnie, jest trochę ciekawych scen, zapadających w pamięć. Między innymi dialog o trudnej sprawie prowadzony w czasie, gdy Supergirl pomaga narratorce umyć dłonie. Planeta ze słońcem z kryptonitu też była interesującym elementem opowieści, zwłaszcza cierpienia Superdziewczyny z tym związane. Jest też dużo akcji i sporo się dzieje. Nikogo jednak, kto kłaniał się semikom, nic tu nie zaskoczy na tyle, że przyzna ocenę wyższą niż poprawna. Dobrze się to czyta nawet, płynnie, ale jeżeli chodzi o scenariusz, to takie rzeczy są współcześnie standardem pisarskim w tym nurcie komiksu. Nie ukrywam wobec tego mojego rozczarowania. Uważam, że mam do czynienia z autorem, którego zwyczajnie stać na więcej. A tutaj dowozi nas do mety bez efektu obrzydzenia, ale to w zasadzie tyle. Z pewnością niektóre elementy są zbędne i można by kilka zeszytów z tej mini-serii usunąć i całość mogłaby się bez tego doskonale obyć. Zbir ucieka, gonią go, potem znowu ucieka. To, co dzieje się w trakcie, jeżeli chodzi o portretowanie bohaterki, jest ciekawe. Zgoda. Nie jest to jak powiedziałem typowa amerykańska heroina. Taka postać pełna sprzeczności. Na pewno nie jak stereotyp amerykańskiej nastolatki. Bywa damą, ale też klnie czasem jak woźnica, a i natura wojowniczki też silnie się w niej zarysowuje. Przypominała mi trochę Katherine Hepburn z pierwszych ról. Mimo tego, komiks można byłoby spokojnie odchudzić. Nie było aż tyle miejsca potrzebne Kingowi do osiągnięcia celu, który sobie postawił.
 
A rysunki?
 
Ilustracje bardzo mi się podobały. Za stronę wizualną odpowiada Bilquis Evely, którego lubię za to, że jest retro "trochę". Wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale takie mam odczucie. Umie ilustrować tak, że przywodzi na myśl starsze komiksy, jeszcze nawet sprzed lat dziewięćdziesiątych. Jednocześnie, jest w tym mimo wszystko jakiś powiew świeżości, nie szlifuje przetartych bruków. O jego postaciach nie można powiedzieć, że są "cool", jak z amerykańskiego sitcomu. Myślę, że o to chodziło też Kingowi, żeby główna bohaterka była nieco bardziej stylowa. Ma też sporo pomysłów artysta na świat przedstawiony. Zwłaszcza na statki kosmiczne, które choć nowoczesne, przywodzą na myśl stare galery. Niektóre przystanie czy planety wyglądają dość eklektycznie, widać wymieszaną stylistykę z lat 60. i 80. Stanów Zjednoczonych Ameryki, przynajmniej taką, jaką znam z filmów. Wszystko to dobrze zagrało i na całość patrzyło mi się dość przyjemnie. Jest też przy tym bardzo dynamiczny. Jest sporo artystów, którzy technicznie dobrze rysują pojazdy czy architekturę, ale jak trzeba pokazać trochę akcji, to myślimy o długości życia żółwi. Nie tych wcinających pizzę, tylko normalnych, wiemy, o co chodzi.
 
To kończ waść
 
Czas spędzony nad komiksem nie był dla mnie zupełnie zmarnowany, to sprawnie zrobione rzemiosło. Natomiast na waszym miejscu mimo wszystko więcej bym się nie spodziewał. Pomysł na konstruowanie przez osiem zeszytów osobowości głównej bohaterki został zrealizowany, ale jednak kosztem fabuły. Według mnie Toma Kinga jako scenarzystę stać zdecydowanie na więcej. Powinien zrezygnować z konwencji posługiwania się elokwentnym narratorem. Oszczędna, surowa forma, wywołująca w czytelniku niepokój, że coś może jednak dzieje się źle (i w tle) wychodzi mu lepiej. W każdym razie nie było to też fatalne. Nie lubię wyrażenia "mogło być", bo jakby się nad tym bliżej zastanowić, nie do końca wiadomo, co ono znaczy. Jeśli jednak dostajemy taką cenzurkę to intuicyjnie wyczuwamy, o co chodzi. Mam nadzieję, że Human Target, do którego siadam za chwilę, będzie lepszy.
 
6/10
 
Autor: AN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz