Na wszelki wypadek, gdyby
jakiś obłąkaniec z nieokreślonego powodu dotarł do recenzji
trzeciego tomu „Batman Death Metal” bez absolutnie żadnego
kontekstu, postawię sprawę jasno od samego początku. Ten komiks to
perwersyjna, intensywna i mało bystra rozrywka. Coś jak bieganie po
podwórku z kupą na kiju, mieszanie różnych alkoholi, oglądanie
kompilacji na YouYube po zmahaniu, czy też właśnie
(nieprzypadkowo) spora część muzyki metalowej. Wszystkie tomy
odpałowego eventu Scotta Snydera działają na podobnej zasadzie –
odbiorcę pretensjonalnego, czuba mającego czelność wymagać
jakiegoś sensu, ładu i składu odstraszają właściwie od razu,
niepewni zaawansowania własnej martwicy mózgu odpadają stopniowo
później. Ci, którym nie pozostała już żadna nadzieja, do samego
końca bawią się dobrze. Nawet jeśli coraz bardziej im ta kupa z
kija zaczyna cuchnąć.
Nie wiem, czy w ogóle jest cel kusić
się na szczątkowy opis fabuły, skupmy się może zamiast tego na
tym, co jest tu faktycznie istotne. Napierdzielają się potężnie,
Nightwing jeździ na metalowym koniu, bootlegowy crossover Supermana
i Kiss walczy z świadomym Bat-mechem złożonym z fragmentów
Gotham, a Detektyw Szympans paraduje w stroju gladiatora. To tylko
początek, drobna garść przykładów z całego zbioru nastoletnich
fantazji nadpobudliwego fana komiksów w latach 90. Reszty nawet
dobrze nie pamiętam, bo jak to często bywa z chwilowymi uciechami,
mój umysł w ramach reakcji obronnej kazał mi zapomnieć powody
dobrej zabawy, chyba by uchronić mnie przed wstydem. Musicie
wiedzieć tylko, że jest tu też powalająco duża dawka Lobo i do
żadnej historii Ważniak nie pasował już od dawna tak dobrze. Nie
świadczy to dobrze ani o nim, ani o tym komiksie.
Oczywiście główny wątek krucjaty złowrogiego Batmana, który śmieje się już coraz rzadziej, dalej jest rozwijany. Tak samo idzie do przodu opowieść o poczynaniach dotkniętego porażką Lexa Luthora i całej zgrai superbohaterów dotkliwie nieskutecznych w swojej misji ratowania wszechświata. Trudno jednak tą fabułą się cieszyć, nie powinno się nawet próbować, bo jej bieg to bezmyślna i spazmatyczna kawalkada napędzana pretekstami. Skuteczne i od zawsze dostępne ciosy zachowywane są na ostatnią chwilę dla zachowania minimum dramatyzmu, złole stają się sprzymierzeńcami na skutek (jak przypuszczam) najbardziej przyfarconego rzutu na charyzmę w wykonaniu Dicka Graysona, a wszechpotężny strażnik niesamowicie istotnej konstrukcji niszczy ją promieniem śmierci w wyniku banalnej prowokacji. Promieniem śmierci, który (muszę dodać) zabija mniej skutecznie od wszechobecnej tu patetycznej ekspozycji w dialogach. Dla nieszczęśników szukających w komiksowie intelektualnego wyzwania trzeci tom „Batman Death Metal” może okazać się źródłem marzeń o zamieszkaniu na odludziu Alaski w celu odcięcia się od najdrobniejszych śladów cywilizacji.
Załóżmy jednak, że za nic mamy aktualną
wiedzę naukową i faktycznie możemy cofnąć się w czasie, ale nie
tak całkowicie. Nie zachowujemy świadomości, gustu i
doświadczenia, które zrodziło w nas tak zbędną zdolność
krytycznego myślenia. Wracamy do tego magicznego czasu, gdy parodie
toksycznego męstwa jeszcze nie zżarły własnych ogonów z dupami
włącznie, w sklepach dało się kupić pałkowate lody po 30
groszy, a większość sensu w komiksowych historiach musieliśmy
wygrzebywać ze strzępków dostępnych w przypadkowo wybranych
zeszytach. Z takim nastawieniem, obym nigdy go nie stracił, naprawdę
da się wciąż dobrze bawić w kontakcie z roześmianym wujaszkiem
Snyderem, który od dobrych kilku lat bez przerwy wypluwa strumień
świadomości napędzany narkotyczną mieszanką wspomnień z Wacken
i zeszytówek wygrzebanych ze śmietnika osiedlowego kiosku. To smak
nostalgii i prostszych czasów, smak dobry tylko przez konotacje, ale
niech mnie dunder świśnie, jeśli nie odnajduję w tym komfortu. No
i gdzie jeszcze miałbym okazję przeczytać „DOOM METAL”
uformowane z różowych, świecących gwiazdek, hę? No właśnie, a
tu to ma nawet jakiś sens, trochę mnie to przeraża.
Ładnie
też jest, o ile nagle nie postanowimy zmienić sobie nastawienia i
wymagać awangardowego artyzmu. Nadal mam mieszane uczucia co do
kreski Grega Capullo, a i mówienie, że "jego styl pasuje do
tego komiksu" nie jest jednoznaczną pochwałą, ale dynamika
pierdolnika pod jego ołówkami zdecydowanie nie cierpi. Dużo
bardziej przyszpanowali Robson Rocha, Xermánico i inni artyści
odpowiedzialni niestety za króciutkie, kilkustronicowe wtrącenia.
Strona wizualna całego eventu od samego początku jest zresztą
nieporównywalnie bardziej spójna i starannie przygotowana od jego
fabuły, więc entuzjaści obserwowania mięśniaków odzianych w
obcisły spandeks powinni być zadowoleni, nie ma przecież nic
bardziej metalowego. Będę też po wsze czasy wdzięczny Snyderowi,
bo dzięki tej niedorzecznej serii powstała cała masa kapitalnych
okładek i w tym tomie trafiłem kilku ulubieńców z Lobo
narysowanym przez Rafaela Grampę na czele. Już kombinuję, gdzie
zdobyć printa.
Jeśli to jeszcze nie jest jasne, nadal mi się podoba. Tak to już jest z tym metalem, muzyką się znaczy, że dzieli się on na ten traktujący się poważnie i na ten pozornie operujący w kontekście patosu w celach… najpewniej satyrycznych, mam taką nadzieję. Istnienie trzeciego rodzaju, który otwarcie bawi się w śmieszki, zignoruję na potrzeby argumentu ze względu na osobistą pogardę (whatever floats your boats though!). Jestem fanem pierwszego typu, drugi szanuję za dystans i stworzenie bardzo specyficznej bańki eskapizmu. Taka sztuka, tak samo jak „Batman Death Metal” to wbrew pozorom bardzo konkretnie zaplanowane dzieła, rozważania na temat naturalnej ewolucji czegoś, co słusznie zdechło lata temu. Może nie mam racji i to po prostu debilna akcja scenarzysty, któremu zdolności samokrytyki odebrało otoczenie się gromadą głąskających potakiwaczy, ale wolę mieć jakieś szczątkowe chociaż usprawiedliwienie dla swojej nieustającej sympatii do tego tytułu. Nigdy nie czujta się winni za to, że coś lubicie, no ale na salonach trzeba zachować twarz.
Autor:Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz