sobota, 9 kwietnia 2022

Doktor Strange. tom 2. Mark Waid

 

Magicznego szuruburu ciąg dalszy, tym razem z mile widzianym powiewem świeżości, którego brak całkiem chyba słusznie zarzuciłem poprzedniemu tomowi. Jak zresztą stwierdziłem poprzednio, nie mam fioła na punkcie superbohaterskiego czarnoksięstrwa, zupełnie przeciwne odczucia mam jednak w stosunku do wędrówek w kosmos, kropki Kirby'ego krążą mi w żyłach. Dlatego cieszy mnie, że Mark Waid pod jednym względem pozostał wtórny – swoje oczy nadal kieruje ku gwiazdom i właśnie tam, choć nie tylko, wysyła Doktora Strange'a.

Waid wbija zresztą w gwiezdną próżnię na całego i pełnymi garściami czerpie z wątków najważniejszych dla trykociarskich zabaw astronautycznych. Pierwsza połowa albumu stawia w centrum uwagi Galactusa, bo bardziej oczywistym wyborem byłby chyba tylko Thanos. Wszechpotężna ofiara kompulsywnego, planetarnego amciu przywdziała bowiem śliniaczek łypiąc na niewłaściwą planetę. Zarksjanie to rasa magów-wojowników, więc najpotężniejszy z nich, kradnąc wcześniej Strange'owi sporo bajerów, odsyła kosmicznego żarłoka do wymiaru mistycznego. Ezoteryczne energie okazują się dla kolosa mieszanką amfetaminy i ociekającego tłuszczem fast-fooda, a w rozwiązanie wynikającego z tej sytuacji zagrożenia dla całego wszechświata zamieszani zostaną Dormamu, Mephisto, a nawet Living Tribunal i Eternity. Wielu mniejszych graczy, takich jak Gladiator, Terraz i Inhumans, też obligatoryjnie ryje swe na stronach tego komiksu pokaże.

Druga część tego tomu jest już zdecydowanie luźniejsza, epizodyczna i bardziej przyziemna, a ja jestem ogromnym zwolennikiem wpychania takich form w spandeks, pomimo uwielbienia dla fantazyjnej kosmologii Marvela. Na pierwszy plan wchodzi tutaj chyba najbardziej rewolucyjny wątek scenariusza Marka Waida – pragnąc pomóc dziecku poszkodowanemu w wypadku spowodowanym przez ducha ochlejmordy, Stephen magicznie naprawia sobie łapska i zaczyna tęsknić za robotą chirurga. Przy okazji dostajemy też całkiem fajne, mniejsze historie, z których destrukcyjne polowanie na demona w mieszkaniu przypadkowej pary jest szczególnie urocze.

Wspomniany wyżej wątek, w którym Strange rozpiedziela chawirę dwojga bogu ducha winnych ludzi przypadł mi do gustu najbardziej, bo podkreśla największy kwas w podejściu Waida do czołowego czarnoksiężnika Ziemi. Dopiero w drugiej połowie tomu Strange zaczyna objawiać jakieś minimum interesującej osobowości. To przecież powinna być postać pełna uroku, charyzmatyczny mistrz miotany wątpliwościami i wyrzutami sumienia. Tymczasem, podczas prania się z galaktycznymi zagrożeniami, głównie biadoli on w mało naturalny sposób o tym, jak to tęskni za swoją ex. Fajnie mieć na co ponarzekać, ale nie takiego Strange'a chcę. Ten gość ma być wyrazisty, niekoniecznie sympatyczny, ma budzić emocje. Bajkę Waida o ratowaniu wszechświata czyta się niestety bardziej jak teatr ekspozycji z lat 80. i to jeden z tych gorszych, wypełnionych sztywnymi dialogami i milionem laserów z tyłka. Punktuje tutaj sam koncept, ale poza całkiem zadowalającym tokiem akcji, reszta leży i kwiczy. Kurde, dostajemy tu nawet tak bzdurne momenty jak typowa, znana nam dobrze, zbiórka sił „dobra” pod szyldem „Idziemy ci wpierdolić, Galactusie”, gdzie raczej słaba liczebnie ekipa nagle zostaje zasilona hordą sprzymierzeńców, którzy chyba czekali tłumnie za drzwiami, by zrobić jak najbardziej dramatyczne wejście (w epickich pozach). No nie pisze się już tak komiksów, a jeśli to miał być samoświadomy hołd dla nostalgii, to wyszedł zdecydowanie zbyt kampowo.

Na całe szczęście druga połowa tomu jest o niebo lepsza i o dziwo skuteczni są nie tylko inni scenarzyści, ale i wciąż odpowiedzialny za objętościową większość Waid. Doktor Dziwago nagle faktycznie ma jakiś charakter, pokazuje motywacje i prowadzi wewnętrzny dialog. Halloweenowa opowieść z annuala nie musi opuszczać ziemskiej atmosfery, by cieszyć bogatą fantazją, a kwestia tęsknoty za dawną świetnością nadaje głównemu bohaterowi odrobinkę głębi, nie za dużo, no bo to nadal jest trykociarstwo średnich lotów. Kolejny przykład na to, że porywanie się z motyką na Słońce nie do końca jest tym, czego potrzeba czytelnikom.

Wizualnie pierwsza połowa też trochę trąca oldskulem i niekoniecznie jest to zarzut, bo większość kosmicznych promieni, barwnych wybuchów i wygibasów w nieważkości wygląda efektownie. Mamy tu jednak uzdolnionych artystów, pojawiają się nazwiska takie jak Scott Koblish i Barry Kitson, tych ludzi stać na dostarczenie prawdziwego sztosu, co prawda zwykle w ramach oklepanej stylistyki superhero. Tu mam wrażenie, że nikt do końca się tak naprawdę nie postarał. Wtedy wchodzi Jesús Saiz, wraca właściwie, cały na kolorowo. Jak ostatnio moje zdanie na temat jego ilustracji można by streścić umiarkowanie entuzjastycznym „klawo”, to w tym tomie wypadł naprawdę kapitalnie. Nie jara mnie realizm w komiksie, ale robota tego pana jest bardzo przyjazna w odbiorze, wchodzi gładziutko. Mój laur tym razem zdobywa Andy MacDonald, który rysując „Noc duchów” z annuala, pozwolił moim oczom odpocząć od sterylnej sztampowości. Nieco chaotyczne (ale nadal czytelne) i kipiące wręcz dynamiką cartoony zawsze będą moim faworytem.

Marvel Fresh nadal daleko od propsów, ale jakość rośnie. W takim tempie za jakieś pięć tomów możemy dostać komiks naprawdę wybitny, ale w sumie składniki recepty na miksturę doskonałości objawiają się już tutaj. Przydałoby się trochę więcej osobistego podejścia do Strange'a, który powinien być przecież klejnotem koronnym tej historii, nieco mniej brnięcia w tę chorą, przesadnie rozdmuchaną epickość. Dorzuciłbym też kapkę magicznego realizmu, bo ten czuć tylko troszkę w drugiej połowie tomu, a reszta to raczej pozbawiony uroku spandeksowy debilizm. Mark Waid wyraźnie wie co robić, pozostaje jedynie kibicować, by przestał silić się na odwoływanie się do średniej jakościowo klasyki w swoich marzeniach o podboju magicznego kosmosu. Pewnie się tak nie stanie, ale dla pewności kolejny tom też sprawdzę.

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz