wtorek, 5 kwietnia 2022

DCEased – Nadzieja na końcu świata

 

 


Jakoś tak wyszło, że poprzednie dwa albumy z nadgniłymi superbohaterami DC Comics recenzowałem w innym miejscu nerdowskiego netświata (klik tu i tu ). Dlatego też pozwolę sobie szybciutko streścić, bo nie ma co zwlekać, gdy herosów zżera równanie antyżycia. Pierwsza część, główna historia, jest świetna, rozrywkowa i pokolorowana tuszem pobranym z miłości do uniwersum. Spin-off o antybohaterach, czyli „Niezniszczalni”, choć trupem nie wali, sporo stracił przez ugrzeczniającą buntowników zabawę w odkupienie, mniej funu po prostu było. Nie miałem pojęcia, gdzie jeszcze powędrować może „DCEased”, ale Tom Taylor (na całe szczęście) pomysłów na dodatkowe wątki nie utkał chyba z przymusu.

„Nadzieja na końcu świata” nie odcina bowiem kuponów z poprzednich opowieści, poza tymi wymaganymi do operowania w tych samych realiach. To zbiór wątków faktycznie pobocznych i dopowiedzeń, uzupełnienie braków, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Wally West zasuwa po świecie rozwalając sprzęty elektroniczne niekoniecznie w celu zamanifestowania w ekstremalny sposób sprzeciwu wobec rosnącego wpływu mediów społecznościowych na nasze życia, Jimmy Olsen odnajduje w światowej tragedii zawodowe spełnienie, a Detektyw Szympans w zespole z Krypto i Bat-psem ratują przed hordą nieumarłych dziewczynkę i jej konia. Oczywiście jest w albumie też grubszy temat, bo oto armia zgniłków pod przewodnictwem nawet mniej sympatycznego niż zwykle Black Adama szturmuje skrywającą ocalałych twierdzę Jotunheim, ale to nie on stanowi o sile tego konkretnego zbioru.

Najlepsze są te teoretycznie zbędne pierdółki – urocze anegdotki, które podchodzą do tematu trawiącego Ziemię antyżycia na tyle przyziemnie, na ile to możliwe w komiksie o zombie nadludziach. To w nich skrywa się inność podejścia usprawiedliwiająca istnienie tego tytułu. Pierwsze dwa albumy cechowała, poza rozeznaniem autora i miłością do postaci, spora dawka zajebistej akcji, czasem over the top, czasem brutalnie, po prostu było grubo. W tych prostszych momentach „Nadzieja na końcu świata” kupiła mnie kameralnością, po przemęczeniu najnowszego „Batman Death Metal” potrzebowałem takiego oddechu świeżości, paradoksalnego w przypadku opowieści o zombie. Zeszyt o super-zwierzakach sprawił nawet z dwa razy, że się uśmiechnąłem i nie żebym był jakimś szczególnym cynikiem, ale naprawdę rzadko się to zdarza przy lekturze. Morda ogólnie cieszy się głównie z powodu całkiem rozgarniętego scenariusza. Wiadomo, nie jest to głęboka wędrówka w dekonstrukcję, samoświadomość medium lub psychologiczną analizę kruchości superego w obliczu przytłaczającej beznadziei (ten temat Tom King nam zepsuł na długo). Tom Taylor nie odwalił jednak fuszerki i nie czułem się, jakby obrażał moją inteligencję. Tak, jako czytelnik i fan (!) superhero nadal oczekuję od scenarzystów przynajmniej szacunku.

Wątek, który z konieczności nazwałbym „głównym”, nie podjarał mnie równie mocno, ale też ma swoje mocne strony. Fajnie obserwować, jak przy nagłym ukróceniu kariery części największych koksów na planecie, główne skrzypce zaczyna grać młodzież. Jon Kent i Damian Wayne to mój bromance wszechczasów, relacje juniorów cieszą chemią i wigorem, choć ich entuzjazm w obliczu apokalipsy bywa nieco dziwny. Co ja tam wiem, jestem już przecież zgredem, a seria od samego początku nie próbowała być jakoś cholernie poważna. Trafił się nawet żart, który wywołał u mnie coś na kształt parsknięcia. Żart prosty, slapstickowy wręcz, ale skuteczny. Cała ta wojna z Black Adamem i jego rozlazłymi poplecznikami była jednak moim zdaniem niestety zbyt powolna. Z radością oddałbym połowę jej czasu ekranowego jakiejś opowieści, na przykład, o czarnych koniach uniwersum kryjących się przed antyżyciową zarazą w sieci kanalizacji i tworzących ostatecznie funkcjonalne, podziemne społeczeństwo. No proszę, byłby to też przy okazji doskonały zamiennik dla zbędnie uciekających w patos „Niezniszczalnych”, można by było do tego wrzucić też cameo Żółwi Ninja! Pomarzyć można, pulpa ma swoje granice przesady (tylko nie mówcie tego nigdy Scottowi Snyderowi, tak czy inaczej nie uwierzy).

Pamiętam, że przy okazji pierwszego tomu narzekałem na oddanie większości ilustracji w ręce najmniej interesującego artysty z grona wszystkich wymienionych ostatecznie zaraz pod twardą oprawą. Nikt nie potrafi tak uparcie powtarzać błędów, jak największe wydawnictwa komiksowe. Głównymi rysownikami w „Nadziei na końcu świata” zostali Marco Failla i Renato Guedes, obaj to porządni rzemieślnicy o stylach na tyle odmiennych, by zapewnić różnorodność, ale w porównaniu do niektórych kolegów po fachu w ramach tego samego tomu wypadli po prostu średnio ciekawie. Najlepiej w moich oczach wypadł najbardziej odległy od zabawy w realizm Jon Sommariva i jego pełna wyrazu, nieco dziecinna i cartoonowa przesada. Zwróciłem też uwagę na niesamowitą dynamikę i drobiazgowość ilustracji Carmine di Giandomenico (zawsze idealny wybór do historii o speedsterach) oraz na technicznie doskonałą szczegółowość roboty Karla Mosterta. O dziwo tego ostatniego przy recenzji „Niezniszczalnych” trochę obrzuciłem hejtem. Widać jest bardziej sprawny w mniejszych dawkach, no i może w historiach nie skupionych na ludziach (tu kreślił ten fajowy wątek o zwierzakach) wypada po prostu mniej jak nieco nieudolna kopia Franka Quietly. Kolory całości nadał Rex Lokus i o jego robocie mam do powiedzenia tylko tyle, że przyjemność z jej odbioru zależy w dużej mierze od tego, na czyje szkice przyszło mu kłaść barwy.

Mogę spokojnie stwierdzić, że „DCEased – Nadzieja na końcu świata” zasługuje na wasze zainteresowanie, jeśli lubicie trykoty i zabawy w alternatywne historie. Wartość dodaną znajdą tu również ci z was, którym jeszcze jakimś cudem nie wychodzi bokiem tematyka żywych trupów, bo nie oszukujmy się – antyżyciowe pierdololo to nadal tylko pretekst do wciśnięcia zombiaków w świat DC Comics, pretekst całkiem skutecznie przekuty w czyn. Ostatecznie możecie ten tom postawić sobie na półce obok pierwszego, a darować sobie „Niezniszczalnych”. To pozycja stricte rozrywkowa, do rozrywki podchodząca w miarę możliwości z głową i szacunkiem zarówno do czytelnika, jak i do postaci uwielbianego przez wielu z nas uniwersum. Żadne arcydzieło, pokłonów bić nie trzeba, ale odbiorca z oczekiwaniami odpowiednio zaniżonymi przez jakość większości peleryniarstwa raczej bez wątpliwości stwierdzi, że w tym temacie może i często dostajemy rzeczy równie dobrze, lecz rzadko kiedy dużo lepsze. 


Autor: Rafał Piernikowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz