środa, 9 marca 2022

Rzeźnia numer 5.

 



Zapraszam do kolejnego odcinku serialu pod tytułem „Piernikowski nadinterpretuje”. Tym razem, ponownie odnosząc do własnych doświadczeń kwestie, o których nie mam pojęcia, porozmawiamy o tym, jak to ludzkie tragedie nie zawsze muszą nierozerwalnie być utkane skrajną powagą formy. Znam nawet osobiście pewnego człowieka, urodzony bajarz, wulkan charyzmy. W trudniejszych momentach życia zdarzało mu się opowiadać o swoich rozterkach z typową dla siebie werwą, dostrzegając wszystkie absurdy, narracyjne niuanse własnej opowieści i przede wszystkim powodując uśmiech, refleksja przychodziła z czasem. Jestem pewny, że mój przyjaciel dogadałby się z Kurtem Vonnegutem.

„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca” to komiksowa adaptacja kultowej książki Vonneguta o (praktycznie) tym samym tytule. Teoretycznie wszystko kręci się wokół bombardowania Drezna, ale jednak z najbardziej przerażających masakr w historii ludzkich to tylko centralny punkt opowieści o życiu Billy'ego Pilgrima – człowieka, który wypadł z czasu i przy okazji zainteresowali się nim Tralfamadorianie, czyli kosmici postrzegający jednocześnie wszystkie wydarzenia na osi temporalnej. Tak się złożyło, że Billy był jeńcem wojennym podczas nalotu, jednym z nielicznych ocaleńców hekatomby. Wbrew pozorom więcej dowiemy się jednak o innych punktach zwrotnych jego żywota.

Bo „Rzeźnia…” to, przynajmniej w moim odbiorze, krytyka wojny uczyniona jednocześnie z rozmysłem, ale i mimochodem. Vonnegut już w oryginale opowiadał o życiu, w sposób ubarwiony sci-fi z dziwacznymi kosmitami i nielinearnym postrzeganiem czasu. U niego ta fantastyka nawet nie powinna rodzić pytania, czy te nadnaturalne fragmenty faktycznie miały miejsce, są oczywistym sposobem na przekazanie pewnej wiadomości. Ostatecznie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale dla mnie to zawsze była przede wszystkim pochwała życia ukazana poprzez naturalny dla umysłu strumień świadomości, doświadczanie przyszłości, przeszłości i teraźniejszości na raz. Stan, który traumatyczne przeżycia podczas wojny prawdopodobnie tylko umacniają.

Dlatego również komiksowa wersja tego tytułu, będąc adaptacją idealną (o tym za chwilę), gra identyczne tony. Ryan North doskonale przekazał na obrazkowe medium wiadomość o wspaniałości życia i o wojnie, jego antytezie, o jednym ze źródeł zagubienia, które ma czelność czasem się wedrzeć w życiorysy bez wyjątku interesujących jednostek. To rozważania o niepozornym, ukrytym pięknie, wyławianym po trochu z codziennej, niepoukładanej i często makabrycznie zabawnej egzystencji. Nie ma tu moralizatorstwa, nie ma patosu, bo wszystkie rzeczy (dobre i złe), po prostu się zdarzają. Dla niektórych taki luz w opowieści o dramatach wojny był przesadą, co jest zrozumiałe, ale w „Rzeźni numer pięć” pozorny brak kontrastu tylko zachęcał mnie do wyciągania własnych wniosków. W każdym elemencie dobrej zabawy widziałem tu jakąś życiową metaforę – trafną, przyziemną i pozbawioną kiczowatego patosu.

Nie ma tak naprawdę w tej chwili różnicy, czy mówimy o książce, czy o teoretycznie omawianym aktualnie komiksie – pod większością względów obie wersje są jednorodne. Wyobraźnia i kunszt literacki Vonneguta zbudowały barwną fantazję, paradoksalnie realną, która od zawsze była nieco komiksowa, wypełniona fascynującymi wizjami. Te, tym razem, są jedynie nieco bardziej namacalne. Sam byłem zaskoczony, jak bardzo trzymany przeze mnie komiks jest… komiksowy, nie mam na to lepszego określenia. Autorzy korzystają z dobrodziejstw medium z prawdziwą gracją, bez zbędnej przesady eksperymentują z sekwencyjnością, przerywają ją szkicami i fragmentami przypominającymi jajcarską kronikę. Rysunki Alberta Monteysa również doskonale wpisują się w pozorną niepowagę, staroszkolny, kreskówkowy styl z jednej strony podkreśla czarny humor, a z drugiej pozwala na sporo ekspresji w dynamice i mimice. Człowiek czytając cały czas ma wrażenie, że nie powinien się tak dobrze bawić, a tu klops.

Trudno nie być pod wrażeniem tego albumu i trudno nie czerpać z jego radości. To rzecz niezwykła, bo w niezwykle zwyczajny sposob mówi o wydarzeniach… niezwykłych (wybaczcie, to tak dla podkreślenia myśli). To, tak samo jak oryginał, strawne i jednocześnie niesamowicie inteligentne spojrzenie na zło poprzez rozkładanie na czynniki pierwsze wszechobecnego dobra. Podkreślenie dramatu wojny przez przedstawienie w nieco pokręconej narracji całej cudowności, w której ta wojna przeszkadza. Z jednej strony doskonała zachęta do zapoznania się z książką, a z drugiej dzieło samodzielne i zupełnie wystarczające. Dawno nic tak dobrego u nas nie wyszło i umyślnie byłem w tym tekście rozmarzony, enigmatyczny i mało rzeczowy. Chcę, abyście mieli szansę zapoznać się z tym tytułem osobiście.

 Autor:Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz