poniedziałek, 21 marca 2022

Invisible Kingdom. Wilson/Ward

 


Po Invisible Kingdom sięgnąłem za sprawą dwóch powodów. Zacznę od pierwszego. Komiks ten dość niespodziewanie dostał w 2020 r. nagrodę dla najlepszej serii. Niespodziewanie, bo konkurencja była spora. Powiem tylko o solidnym Undiscovered Country Snydera, Something Is Killing the Children Tyniona IV, czy wreszcie Once & Future, Gillena. Invisible Kingdom nie było w tym gronie faworytem. Zdecydowanie nie. Tymczasem do nagrody w kategorii najlepsza nowa serii organizatorzy konkursu dorzucili jeszcze trofeum dla Ch. Warda za najlepsze kolory. No to nieźle pomyślałem i czym prędzej zaopatrzyłem się w trzy tpb (zbierające całość serii). Zakładałem, że eksperyment czytelniczy się powiedzie.
 
Drugi powód to G. Willow Wilson, którą postrzegam pozytywnie jako scenarzystkę. Jej Ms. Marvel nie była taka zła, nawet w porządku. W najnowszym zaś otwarciu Batmana w czerni i bieli napisała najlepszą wg mnie historię o mrocznym rycerzu w całej kilku zeszytowej serii. No to super myślę. I tak optymistycznie nastawiony siadłem do lektury licząc na coś naprawdę dobrego. Energetyczne okładki jeszcze bardziej zachęciły mnie do czytania i go nie odwlekałem. No i cóż. 
 
Początek komiksu to straszny bałagan. Odrzuciło mnie to. Gąszcz scen słabo ze sobą powiązanych. Tu statek kosmiczny, tu jakiś galaktyczny klasztor dla kobiet, tam jeszcze coś innego. Autorka po wrzuceniu granatu do środka komiksu zaczyna wszystko stopniowo porządkować. Takie zabiegi fabularne bywają stosowane, mają nawet swoich fanów, ja się do nich nie zaliczam. Szczęśliwie w pewnym momencie akcja zawiązuje się i zaczynamy co nieco rozumieć. Galaktyczny związek wyznaniowy kontroluje poszczególne planety wespół z firmą zaspokajającą wszelkie potrzeby klientów. Owa firma daje kupującym możliwość zamawiania wszystkiego on-line, po czym szybko i sprawnie dostarcza towary swoimi statkami kosmicznymi. Tu pojawiają się nasze dwie bohaterki. Pani kapitan jednego z krążowników i zakonnica. I jedna i druga zaczynają - naturalnie słusznie - powątpiewać w uczciwość swoich przełożonych. Odkrywają spisek, który chcą ujawnić. Mniej więcej tyle, a reszty możecie się domyślać. Jak to mówił pewien znany agent FBI zanim został seksocholikiem - prawda gdzieś tam jest i trzeba ją światu pokazać. Tak czy nie? Jasne, że tak, to obnażymy ją nieświadomym masom.
 
Fabuła w pewnym momencie staje się uporządkowana, ale nie zyskuje oceny wyższej, niż poprawna. Jest to wszystko schematyczne aż do bólu, chociaż zarazem, po pewnych problemach na początku, daje się czytać. Dialogi są sprawne, przemyślane. Są niewyszukane, ale są też niedrętwe, raczej płynne. W porządku zatem. Drugi plan w miarę rozbudowany - piraci, kosmiczne zakonnice, sekciarze, członkowie korporacji. Scenarzystka ma miejscami inklinacje do pouczania czytelnika i pokazywania mu, które wartości są uniwersalne, a jakie relatywne. Niemniej jednak nie przesadza z tym. Nie ma więc moralizowania na koturnach, ale powiem szczerze głębi też nie ma się co w tym doszukiwać. Dzieje się generalnie sporo, aczkolwiek nie powiedziałbym, że to space opera. Do tego brakuje w scenariuszu rozmachu, odwagi i za dużo tu szlifowania starych bruków. Dlatego, po przeczytaniu pięciu, czy sześciu zeszytów wzmogło się we mnie uczucie zaskoczenia i mimo wszystko rozczarowania. Poważna wydawałoby się nagroda, a tymczasem mamy do czynienia z czymś, co niczym specjalnym się nie wyróżnia. Tym bardziej, że konkurencja nie była wcale słaba i miała naprawdę niezłe karty do gry. Zwłaszcza seria Snydera. Stąd zacząłem szukać przyczyny tego mało zasłużonego docenienia i obiektu fałszywych zachwytów. Tym bardziej, że miałem inne rzeczy do czytania. W takich chwilach trzeba zwrócić uwagę na stronę emocjonalną opowieści, jeśli jest.
 
Seria zbudowana jest na silnych, kobiecych bohaterach. Mężczyźni, wyjąwszy może kapitana piratów, są raczej sympatycznymi gamoniami, niż przywódcami. Ale ok, główne bohaterki można polubić, zwłaszcza dzielną kapitan statku. Pani kapitan zakochuje się w zakonnicy. Ta początkowo nie chce, bo śluby w zakonie, ale wiadomo - miłość nie wybiera. Serce nie sługa. Ok. Wszystko to jednak na poziomie dramy dla nastolatek. A ponieważ mam już czterdzieści lat to nie byłem w stanie się wczuć w całą tę atmosferę miłości, która w pewnym momencie komiks zaczęła nieco przytłaczać. Wydawało mi się to po prostu infantylne, zwłaszcza, jak na serię niekierowaną bynajmniej do młodszego czytelnika. Dziwne. Mam jednak przeczucie, że to chemia między głównymi bohaterkami urzekła jurorów. Niemniej jednak i w tym aspekcie żadnego nowatorstwa nie widzę. Podobne sceny i dramaty widziałem w różnych mediach, a jest to podane w sposób przywodzący na myśl kolorowe pisma dla nastolatków w wieku licealnym. Nie ma w tym niczego złego, jednak to zwykłe banały.
Strona wizualna może się podobać. Ch. Ward ma pomysły na świat przedstawiony. Planety, pojazdy, kombinezony (zwłaszcza zakonnic) projektuje w sposób naprawdę ciekawy. Widać, że stara się wszystko pokazać łącząc elementy z różnych znanych nam kultur i religii. Jest to może i nieco eklektyczne, ale też interesujące, bo mamy różne skojarzenia. Widząc zapożyczenia ze świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego w jednym, kosmicznym związku wyznaniowym, nie jesteśmy w stanie prosto zidentyfikować tego, co znamy z rzeczywistości. To fajny zabieg i widać, że ilustrator ma spory talent. To jest plus.
 
Kolory w komiksie są naprawdę dobre. Przykuwają uwagę, są bardzo energetyczne i w tym zakresie nagroda dla Warda była moim zdaniem zasłużona. Jeśli jednak odrzucimy na bok kwestię kolorów, to same rysunki są ubogie graficzne. Artysta nie jest pedantem, w wielu miejscach raziła mnie niedokładność. Naprawdę mógł zadbać o detale, zwłaszcza, gdy chodzi o rysy postaci, załamki odzieży itd. Perfekcjonistą ilustrator z pewnością nie jest. Wydanie czarno białe, jestem przekonany, pokazałoby wszystkie jego słabości. Dobrze więc, że koloruje świetnie, bo to pozwala niejako ukryć ułomniejsze cechy strony graficznej. Mimo to, Ch. Ward potrafi rysować i sceny emocjonalne i dobrze sobie radzi z pokazywaniem dynamiki. Po prostu można byłoby pewne rzeczy lepiej dopracować, ale nie ma też tragedii. 
 
Konkludując, Invisible Kingdom to komiks zwyczajnie przeciętny. Jeśli podejdziecie do niego, jak do kolejnego "czytadała", które można przeczytać na szybko w jakiś chłodniejszy wieczór, to może uczucia zupełnie zmarnowanego czasu nie będzie. Mimo to, ta nagroda dla najlepszej nowej serii jest zdecydowanie na wyrost i mam wrażenie, że jakieś pozamerytoryczne czynniki tutaj zadziałały. Szkoda. W ten sposób nagrody będą się pauperyzować i ludzię stracą do nich zaufanie. Nie jestem może tak rozczarowany jak dziełem M. Tamaki (Laura Dean keeps breaking up with me, też Eisner), ale mimo wszystko trochę mnie to zawiodło. Liczyłem na więcej a dostałem po prostu zwykłe rzemiosło, nic ponadto. 
 
Autor:AN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz