Umówmy się, graficznie komiksy Alexa Rossa to pierwszej wody kicz. Udowodnił on jednak swoimi pracami, że jego styl świetnie pasuje do opowiadania historii superbohaterskich. Sam jestem wielkim fanem jego innego komiksu, stworzonego do spółki z Kurtem Busiekiem „Marvels” z 1994 roku. To wyjątkowo udana czteroczęściowa miniseria, która w cudowny sposób przeprowadza czytelnika przez historię Marvela. Sięgając po „Kingdom Come. Przyjdź królestwo”, osadzone dla odmiany w uniwersum DC, miałem więc wyśrubowane wymagania.
Jeśli ma się na pokładzie Rossa, jest się już wygranym, bo twój komiks kupią kolekcjonerzy zbierający wszystko, co stworzył ich niezwykle ceniony za swoje rzemiosło idol. Fajnie byłoby jednak mieć też dobry scenariusz. W „Kingdom Come. Przyjdź królestwo” za warstwę literacką odpowiada Mark Waid. Postanowił stworzyć kolejną opowieść o świecie zagrożonym globalnym zniszczeniem, opowieść do bólu amerykańską, doprawioną przebrzmiałym już chyba wtedy (1996) zimnowojennym lękiem przed bombą atomową. Nie wiem, jak geniusz wpadł (sarkazm alert) na pomysł stworzenia takiej opowieści, ale w gruncie rzeczy ratowanie świata przez superbohaterów nie musi oznaczać czegoś wtórnego i złego. Taki scenariusz mają też przykładowo „Strażnicy” Moore'a i Gibbonsa, a mimo upływu lat trzymają się rewelacyjnie. Waid ma jednak kij od szczotki bardzo mocno osadzony w miejscu, gdzie nie dochodzi światło słoneczne, przez co fabule brakuje kontrastu w zestawieniu z równie sztywnymi, pompatycznymi rysunkami Rossa.
Dość śmieszne wydają mi się też stwierdzenia niektórych czytelników, którzy się kajkoszom nie kłaniali, jakoby kunszt Rossa był „prawdziwą sztuką”. No ok, gość ma wyrobioną łapę, ale hiperrealizm nadaje się bardziej na okładki pulpowych magazynów (w tym Ross jest niekwestionowanym mistrzem) niż do galerii sztuki. Do komiksów natomiast jego warsztatowi brak dynamiki, czy o zgrozo, w ogóle zrozumienia, o co w komiksowym fachu jako takim chodzi, bo czasem bardzo istotna jest pewna umowność rysunku i design kadru. Na tym poziomie twórczość Rossa jest ogólnie na każdej płaszczyźnie przestrzelona. Można bronić tego komiksu, stwierdzać dość jasny fakt, że opowieść została tak uszyta, by autor mógł sobie porysować swoje iście socrealistyczne, czy jak kto woli – i tak źle, i tak niedobrze – żywcem wyjęte z „Triumfu woli” scenki rodzajowe. Niemniej poziom patosu jest tu aż mdląco ogromny.
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń