Alchemia polega na tym, że pan mistyk-specjalista bierze sobie pierwiastek A i przy zachowaniu zasad równej wymiany transmutuje go w pierwiastek B. Tak to działa w sporym uproszczeniu i według zasad z najlepszego anime ever, faktyczne szczegóły historyczne są nudne. W komiksach natomiast alchemia polega na wygrzebaniu z wora zapomnienia postaci kompletnie nieistotnej i przekonfigurowaniu jej fabularnego kośćca w opowieść fascynującą i wartą zapamiętania na lata. Majstrami w tym przypadku są Neil Gaiman i Dave McKean, a betonem zamienionym w złoto jest „Czarna Orchidea”.
Generalnie to chodzi o superbohaterszczyznę. Jest sobie tytułowa bohaterka i ma ona moce, takie dosyć typowe dla pulpowego noir. Poza standardowym pakietem zwiększonych możliwości fikołkowych Czarna Orchidea jest totalną wymiataczką w dziedzinie przebieranek i tę umiejętność wykorzystuje, a jakże, do infiltracji i dochodzeń. Możemy tylko przypuszczać, że do tej pory wychodziło jej to całkiem nieźle. Niestety nam przyjdzie poznać jej historię w momencie, w którym zostaje złapana, zastrzelona i spalona. Skutkiem zaskakująco rozsądnego overkilla nie są jednak napisy końcowe, a początek hipnotyzującej, mistycznej tułaczki na granicy świadomości.
W sumie to nieprzypadkowo wspomniałem na wstępie o alchemii. Carl Gustav Jung dopatrywał się w zapiskach o tej dziedzinie alegorii do procesu indywiduacji. W skrócie chodzi o formowanie jaźni, które to miało zachodzić w dużej mierze w krainie snów. Zawsze bardzo lubiłem w recenzje wpychać słowo „oniryczny”, bo mądrze brzmi i do wielu narracji naprawdę pasuje. Teraz czuję, że powinienem wszystkie te poprzednio użyte oniryzmy zachować sobie do tekstów o dziełach Gaimana. „Czarna Orchidea” to nie jest komiks superbohaterski, to opryskany rozlanym tuszem wydruk z maszyny rejestrującej sny, tylko przypadkiem w krainie Morfeusza tańcują Batman, Poison Ivy i Swamp Thing.
Tak właściwie to mam do autora ogromny szacunek za to, jak zręcznie udało mu się osadzić narrację w uniwersum DC Comics i jednocześnie uniknąć popkulturowego smrodu przepoconego spandeksu. Wziął sobie bohaterkę, która nie obchodziła absolutnie nikogo i dobudował jej mitologię mogącą usprawiedliwić swobodny lot po bezkresie nawiązań i inspiracji. Tę zwiewną, tajemniczą mgiełkę zbudował przy okazji na szkielecie całkiem konkretnego, mrocznego origin story. Pokazał, że konsekwencje nadludzkich zdolności, takie jak powrót do życia, to nie zawsze jest (i nie powinien być) bezstresowy spacerek.
Podobne nastawienie mam do ilustracji Dave’a McKeana. Nie ukrywam, generalnie ten komiks jest wizualnie powalający, każda strona to mała galeria spójnych, nieco psychodelicznych dzieł sztuki, których tonacje zmieniają się jedynie na skutek wyraźnych fluktuacji wątków. Artysta operuje prostymi kadrami, ale często ucieka z ich ram. W ich granicach zawsze doskonale wie co i z jakiej perspektywy ukazać. Robi to zresztą z mistrzowskim kunsztem, muska lekko realizm, ale szybko pierwsze skrzypce zaczynają grać malowane barwy, a kształty wyłaniają się z nich z trudem. Budowanie klimatu na poziomie mistrzowskim, trochę gorzej to wszystko jednak wypada pod kątem narracji wizualnej. Płynność jest bardzo umowna, zdarzało mi się mylić kolejność kadrów między stronami. Może to tak miało być? Nie wiem, w sumie chyba ten mętlik trochę pogłębił uczucie przebijania się przez warstwy nieświadomości. Koniec końców, pomimo łyżki dziegciu, podobało mi się to bardziej niż „Azyl Arkham. Poważny dom na poważnej ziemi”. McKean był tu po prostu bardziej przejrzysty.
"Czarna Orchidea” bardzo chciałaby być jednym z tych legendarnych dzieł, które zawsze będą na ustach wszystkich maniaków komiksów lubiących uważać się za koneserów nieco bardziej wysublimowanej formy tego medium. Prawie się udało. Prawie bo to Gaiman u początku swojej kariery, nienauczony jeszcze subtelności i zabiegów narracyjnych koniecznych do poprowadzenia nieskazitelnej narracji komiksowej. Nie brakowało jednak wiele – żeby była jasność, gdybym miał ocenić cyferką (co czasem bywa wygodne dla wyjaśnienia zawoalowanych myśli), wlepiłbym pionę z plusem. To przepiękna graficznie i fabularnie, urzekająca córa najbardziej klasycznych reimaginacji superbohaterskich. Zwiewna i delikatna opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości. Nie działa tylko idealnie jako komiks, ale zdecydowanie warto jej to wybaczyć. Must have.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz