To chyba będzie nasza nowa świecka tradycja. Już drugi rok z rzędu mam zamiar w wakacje poczytać więcej komiksów Marvela niż zazwyczaj i zrelacjonować dla Was lekturę. Na pierwszy ogień idzie album z Egmontowskiej linii Marvel Classic – Silver Surfer.
Niniejszy komiks to antologia i jak każda publikacja tego typu zawiera zróżnicowany jakościowo towar. Trochę jednak nie rozumiem, jaki był cel łączenia ze sobą znajdujących się czterech opowieści, bo za nic do siebie nie pasują. Wszystkie łączy co prawda postać tytułowa, ale poza tym widać tu znaczny dysonans. Nie będę Wam ściemniał i wyłożę kawę na ławę – jedna historia jest wybitna i trzy są słabiutkie.
Niniejszy komiks to antologia i jak każda publikacja tego typu zawiera zróżnicowany jakościowo towar. Trochę jednak nie rozumiem, jaki był cel łączenia ze sobą znajdujących się czterech opowieści, bo za nic do siebie nie pasują. Wszystkie łączy co prawda postać tytułowa, ale poza tym widać tu znaczny dysonans. Nie będę Wam ściemniał i wyłożę kawę na ławę – jedna historia jest wybitna i trzy są słabiutkie.
Najważniejszym i umieszczonym na początku tego zbioru komiksem jest „Przypowieść” – dwuzeszytówka narysowana przez Moebiusa do scenariusza Stana Lee. To jedna z najważniejszych historii obrazkowych w moim życiu, gdyż jej pierwsze wydanie wypuszczone przez TM Semic ukazało mi, gdy byłem dzieckiem, że komiks potrafi nieść ze sobą wartości artystyczne przez duże A. Trafiłem na tę opowieść w odpowiednim miejscu i czasie. To chyba nawet pierwsza pozycja, która podczas lektury dała mi świadomość, że właśnie obcuję z czymś szczególnym. Tak, obok komiksu Batman „Machiny” McKevera to było moje pierwsze świadome spotkanie z odważną, dającą do myślenia sztuką. Scenariusz nastukany przez nikogo innego jak samego Stana Lee może wydawać się dziś pretekstowy. Wszak chodziło w nim głównie o to, żeby Moebius sobie porysował Silver Surfera, ale ze względu na to, że autor mądrze pogrywa z wątkiem religijnym, można go uznać za całkiem inteligentne rzemiosło. Ba! Nawet za coś kontrkulturowego! Aż dziw pomyśleć, że to wszystko działo się w samym sercu Marvela.
Nie scenariusz jest tu jednak istotny, a stojące na najwyższym poziomie grafy. Z racji tego, że mam do tego komiksu duży sentyment, to umiejscawiam je wysoko wśród albumów Moebiusa. Jego rzemiosło jest tu jednak odrobinę inne niż w albumach frankofońśkich. Znajdziemy tu inne kadrowanie, nieco odmienne podejście do kompozycji plansz, jakby Jean chciał nieco dostosować się do nowego rynku (sam przyznaje, że inspirował się komiksem „Vuzz” Philippe Druilleta). Niemniej to cały czas wybitna robota i każdą planszę z powodzeniem wieszałbym sobie na ścianie, bo to arcydzieła popartu.
Po tej genialnej historii, gdy już uda się Wam zebrać szczęki z podłogi, następują jeszcze trzy. „Łowcy Niewolników” ze scenariuszem Lee i grafami Keitha Polarda to narysowana jak typowe czytadło kosmiczna nawalanka bez ikry. Przeglądając ten album pobieżnie, myślałem, że sprawę uratuje trzeci – krótka powieść graficzna „Requiem” (wydana u nas już kiedyś przez Muchę) opowiadająca o ostatnich dniach Srebrnego Surfera. Komiks ze scenariuszem J. Michela Straczynskiego i hiperrealistycznymi rysunkami Esada Ribicia. Tak się nie stało. Wątek miał być nostalgiczny, ale zupełnie mnie nie ruszył, a rysunki Ribica po dłuższym obcowaniu okazały się kiczowate. Czwarta – „W imię twoje” – to absolutne okropieństwo, od którego oczy bolą. Scenariusz napisał Simon Spurrier – autor tekstu do niezłego komiksu „Coda” (klik), który jednak nie stanął tym razem na wysokości zadania i nie stworzył niczego zajmującego. Najgorsze są tu jednak rysunki, za które odpowiada jegomość o dość podejrzanym rasowo imieniu i nazwisku, czyli Tan Eng Huat. Są najzwyczajniej nieczytelne i to, że znalazły się w jednym albumie z pracami Moebiusa, woła o pomstę do nieba.
Po tej genialnej historii, gdy już uda się Wam zebrać szczęki z podłogi, następują jeszcze trzy. „Łowcy Niewolników” ze scenariuszem Lee i grafami Keitha Polarda to narysowana jak typowe czytadło kosmiczna nawalanka bez ikry. Przeglądając ten album pobieżnie, myślałem, że sprawę uratuje trzeci – krótka powieść graficzna „Requiem” (wydana u nas już kiedyś przez Muchę) opowiadająca o ostatnich dniach Srebrnego Surfera. Komiks ze scenariuszem J. Michela Straczynskiego i hiperrealistycznymi rysunkami Esada Ribicia. Tak się nie stało. Wątek miał być nostalgiczny, ale zupełnie mnie nie ruszył, a rysunki Ribica po dłuższym obcowaniu okazały się kiczowate. Czwarta – „W imię twoje” – to absolutne okropieństwo, od którego oczy bolą. Scenariusz napisał Simon Spurrier – autor tekstu do niezłego komiksu „Coda” (klik), który jednak nie stanął tym razem na wysokości zadania i nie stworzył niczego zajmującego. Najgorsze są tu jednak rysunki, za które odpowiada jegomość o dość podejrzanym rasowo imieniu i nazwisku, czyli Tan Eng Huat. Są najzwyczajniej nieczytelne i to, że znalazły się w jednym albumie z pracami Moebiusa, woła o pomstę do nieba.
Powtarzam się, wiem, ale tego wymaga sytuacja – ten album ma do zaoferowania tylko komiks z rysunkami Moebiusa stworzony do scenariusza Stana Lee. Obok reszty zebranych tu opowieści w najlepszym wypadku przejdziecie obojętnie. Zamiast ponad 300 stronicowego czytadła zbierającego średnie (a niektóre i złe) historyjki, wolałbym dostać „Przypowieść” wydaną w jakimś ogromnym formacie. Ten komiks zdecydowanie na to zasługuje. Reszta mogłaby nie istnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz