Po raz trzeci wracamy do Hawkins. Małego, fikcyjnego
miasteczka w stanie Indiana, w którym rozgrywa się akcja jednego z
najsłynniejszych seriali w krótkiej historii telewizji streamingowej.
„Stranger Things” to już legendarna pozycja w swojej kategorii,
wyznaczająca standardy w tego typu serwisach. Wielu twórców może tylko
marzyć o statusie, jaki uzyskało dzieło braci Duffer, bo obok „Gry o
tron” to jeden z najgłośniejszych tekstów współczesnej (pop)kultury.
Zaprezentowana przez internetową telewizję Netflix historia dziwnego
zniknięcia pewnego chłopca i jego dramatycznych poszukiwań przyciągnęła
przed ekrany wszystkie grupy wiekowe. Jednak najbardziej rozkochała w
sobie całe pokolenie widzów wychowanych na wizytach w obskurnych
wypożyczalniach kaset, bawiących się na podwórku w „Gwiezdne Wojny”,
„ET” i „Indianę Jonesa”. To oni są głównymi piewcami tego serialu i z
myślą o nich tworzone są następne części.
To dlatego znajdziemy tu zarówno nawiązania do klasycznych już
adaptacji książek Stephena Kinga („Carrie”, „Lśnienie”, „Stand by me”,
„To”), dzieł Stephena Spielberga (szczególnie „Bliskie spotkania
trzeciego stopnia” i „ET”, ale też „Szczęki”), „Goonies” Richarda
Donnera, a nawet słynnego anime „Akira” Katsuhiro Ōtomo. Wszystko
zostało wymieszane, doprawione muzyką, której nie powstydziłoby się John
Carpenter, czy Tangerine Dream z najlepszego okresu, co uczyniło z
serialu bardzo udany postmodernistyczny remiks. Od pierwszych dźwięków
elektronicznej muzyki, akompaniującej pojawiającemu się na ekranie
neonowo-czerwonemu logo, czujemy ciarki i wiemy, że za chwilę zobaczymy
coś niezwykłego.
Drugi sezon być może był nieco słabszy od pierwszego, ale mi
dostarczył kupę rozrywki i nie byłem nim zawiedziony. Niemniej wydaje mi
się, że trzeci jest jeszcze lepszy i moim zdaniem dorównuje jakością
pierwszemu. Owszem, jest inny od poprzednich, bo inaczej rozłożono
środek ciężkości, ale jako wielki fan tego serialu dostałem w tej
odsłonie wszystko, czego oczekiwałem.
Pierwsze odcinki to dość długa ekspozycja. Jest tu dużo więcej
obyczajówki, a wątek paranormalny schodzi na trochę dalszy plan, ale
jest to tak uroczo podane, że nie mogę narzekać. Miło się patrzy jak
dojrzewają bohaterowie, których pokochałem. W Hawkins jest coraz więcej
par, bo scenarzyści zadbali o to, żeby postacie miały się ku sobie –
przez co chłopcy mają niestety mniej czasu na granie w RPG. Dużo jest tu
też wątków komediowych, a nawet znalazło się miejsce na rewelacyjną
scenę musicalową z melodią prosto z „Niekończącej się opowieści” na
głównym planie. Wielkie znaczenie ma również poziom gry aktorskiej.
Dziecięcy bohaterowie serialu już w poprzednich sezonach zdobyli serca
widzów i popisali się nie lada kunsztem, a w najnowszym tylko umacniają
swoją pozycję i zapewne to dopiero początek ich kariery, której fani
serialu będą wiernie kibicować.
W warstwie fantastycznej fabuła tego sezonu to bardzo udana parafraza
„Inwazji porywaczy ciał”, połączona z mocno Lovecraftowskim horrorem.
Bohaterów znów atakują potwory, które wyglądają jakby wyszły spod ręki
Roba Bottina – legendarnego autora efektów specjalnych do „Coś”
Carpentera. Zresztą film ten jest nawet wspominany w dialogu prowadzonym
przez bohaterów. Dostajemy też nawiązanie do bardzo powszechnych w
latach 80. lęków zimnowojennych, bo prócz potworów antagonistami są
Rosjanie, którzy stworzyli w miasteczku, pod centrum handlowym,
podziemne tajne laboratorium i próbują na powrót otworzyć wrota do
innego wymiaru. Wiem, ten element fabuły brzmi niedorzecznie, ale jeśli
nie umiecie przymknąć na to oka, to prawdopodobnie nie macie w Hawkins
czego szukać. W serialu aż roi się od takich zagrywek rodem z kina klasy
B. Można to uznać za wadę, lecz kochający ten serial raczej uznają to
za zaletę – to właśnie w takich motywach leży jego magia.
Dla miłośników kina lat 80-tych trzeci sezon „Stranger Things” to
prawdziwa uczta. Wszystko pachnie tu rozgrzaną kasetą VHS i zdecydowanie
powinniście się zainteresować tą odsłoną serii, bo to rozrywka na
najwyższym poziomie. Spadku formy nie zarejestrowano. Na coś, co z
miejsca staje się klasyką, Anglosasi mają określenie „instant classic”.
Do tego przypadku pasuje idealnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz