Okres ogórkowy, wakacje, lenistwo.
Postanowiłem więc oddać się lżejszej lekturze i wciągnąć
trochę Marvela. Na pierwszy ogień idzie „Staruszek Logan”,
pisany przez Marka Millara i narysowany przez Steve'a McNivena.
Oto mamy post-apokaliptyczną scenerię
mocno przesiąkniętą westernem. Ostatni sprawiedliwy umarł dawno
temu i na świecie rządzą superłotrowie. Jednym z niewielu
ocalałych bohaterów jest Logan, który dawno wyrzekł się przemocy
i przydomku Wolverine. Obecnie żyje grzecznie na farmie z żoną i
dziećmi. Co miesiąc beceluje familii Hulków za dzierżawę ziemi,
inaczej jego rodzina skończyłaby źle. Nastaje jednak moment, w
którym nie stać go już na opłaty. Z pomocą przychodzi mu dawny
znajomy z Avengers – Hawkeye. Tak się składa, że ma dostarczyć
pewien ładunek do Nowego Babilonu, oddalonego o tysiące kilometrów
od ich rejonu. Hawkeye jest niewidomy (o dziwo całkiem nieźle
prowadzi samochód), więc potrzebuje nawigatora. Za pomoc ma odpalić
koledze kilkaset zielonych. Bohaterowie ruszają w drogę, która
musi zaowocować przemianą Logana i jego powrotem do walki z
niesprawiedliwością.
Oczywiście istniała szansa, że
przygniecie mnie jakieś depresyjne arcydzieło pokroju „Vision”
Toma Kinga, wcale bym się nie obraził. Tak się jednak nie stało.
Trafiłem w dziesiątkę z tą lekką lekturą, a szczerze przyznam
iż akurat po tym tytule spodziewałem się jednak czegoś cięższego,
mroczniejszego. Owszem, to komiks inspirowany w dużej mierze słynnym
„Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda, ale stawia raczej na
przebojowość, szybką akcję i rozpierduchę. Nie ma tu miejsca na
pogłębianie rysów psychologicznych bohaterów. Album ten musiał
mieć inny cel. Nietrudno dostrzec, że pod pretekstem długiej
podróży Millar bardzo skutecznie buduje tu świat przedstawiony,
stawia podwaliny pod całe uniwersum. Znakomicie zobrazowana jest
post-apokaliptyczna, zdziczała Ameryka, rządzona przez superłotrów
z zajmującym Biały Dom Red Skullem na czele. Ta sztuka się
Millarowi niezwykle udała, bo stworzył krainę, w którą od razu
wchodzimy jak w masełko i jeśli choć trochę znamy Marvelowskie
uniwersum, od razu kumamy czaczę i jaramy się tym, jak zostało to
na nowo zarysowane. Czuć, że kreowanie tego wszystkiego sprawiało
artyście nie lada frajdę i zdecydowanie udziela się to
czytelnikowi. Z tego co widzę już jest obecna na rynku seria o
Staruszku Loganie pisana przez innych twórców. Dobrze jej wróżę
i chyba czas jej się przyjrzeć – tym bardziej, że za scenariusz
odpowiadają Bendis i Lemire, czyli lubiani przeze mnie twórcy.
Rysunkami w tym komiksie zajął się
Steve McNiven i przyznam, że zrywają czapkę z głowy. Autor
znakomicie odnajduje się w scenerii, jaką przyszło mu odtwarzać.
To realistyczna, gęsta, mocno szpanerska krecha, która idealnie
obrazuje naładowany akcją scenariusz osadzony w pustynnym
krajobrazie. Co ciekawe, sądząc po rysunkach zawartych w dodatkach,
wszystko było rysowane na papierze, i chyba tylko tusz położono
cyfrowo. Minusem są kiczowate, komputerowe kolory, ale żyjemy w
takich czasach, że jest to niestety przykra norma. Niemniej na pewno
nie są złe w swojej klasie, a marudzę na nie standardowo, jak to
zrzędzący komiksowy konserwatysta (kiedyś to były czasy, teraz
nie ma czasów).
Powiem Wam szczerze, że wybitnych
komiksów o Wolverinie jest bardzo mało. Właściwie to jest tylko
jeden – „Weapon X” Barry'ego Windsor-Smitha. Dobrych jest kilka
- można je policzyć na palcach jednej ręki. „Staruszek Logan”,
mimo iż jest dość niezobowiązującą lekturą, zdecydowanie mi
się podobał, ale to jednak rzecz odmienna od typowych komiksów z
Rosomakiem. Nie do końca jestem pewien czy można wliczać ją do
panteonu najlepszych komiksów o Wolverinie, bo to raczej
alternatywna historia tej postaci. Niemniej jeśli lubicie Logana, to
powinniście dać Staruszkowi szansę. Tylko nie możecie spodziewać
się czegoś wybitnego – a szkoda, bo sam pomysł osadzenia przygód
Rosomaka w post-apokaliptycznej rzeczywistości jest przecież
genialny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz