poniedziałek, 18 lutego 2019

100 Naboi. Tom 4. Azzarello/Risso




„100 Naboi” było już u nas wydawane przez świętej pamięci Mandragorę, ale nie załapałem się wtedy na ten komiks. Słyszałem o nim dużo i były to dość mieszane opinie. No cóż, ja dziś, przy okazji drugiego wydania (w końcu seria zostanie dokończona – jeszcze tylko jeden tom), nie marudzę, do mnie ten cykl w pełni przemawia i uważam go za najlepsze, co Azzarello w ogóle napisał. Wiem co mówię, bo czytałem już sporo jego prac i zawsze pozostawałem z niedosytem.

Przypomnę, że głównym elementem serii  był do tej pory motyw nieznajomego, pojawiającego się z walizką pełną nienamierzalnych pocisków.  Pozwalają one na podjęcie bezkarnej zemsty na ludziach, którzy zniszczyli protagonistom życie. W czwartym tomie ciężar zostaje wyraźnie przesunięty na inne części składowe opowieści. Co istotne, mniej tu już portretów życiowych przegrańców (ale te które się pojawiają są znakomite – np. wątek gangsterów niskiego szczebla goniących za kimś, kto kradnie mięso w dużym zakładzie przetwórstwa habaniny), a więcej przepychanek na szczycie drabiny, tworzonej przez organizację Trust stojącej za ludźmi wręczającymi tajemnicze walizki. To wątek, splatający całą serię i żywoty nieszczęśników, którzy związali się z tym potężnym, tajemnym, trzymającym władzę kartelem. Do tej pory element ten traktowany był jako dodatek, teraz stał się głównym motorem napędowym historii. Nie jest gorzej, jest inaczej i mimo dużego zagmatwania opowieści oraz natłoku bohaterów Azarello świetnie poprowadził tę opowieść i dalej czyta się ją znakomicie. 



Rysownik Eduardo Risso jest moim ulubieńcem - uważam tego piekielnie zdolnego drania za mistrza mainstremowego komiksu. Nie tylko ma zakurwistą kreskę, ale jest genialnym narratorem graficznym. Wystarczy popatrzeć na sceny prowadzone jako monologi wewnętrzne bohaterów, do których ilustracji służą Risso na przykład walki kogutów czy rozpisana na kilkanaście stron bitka po mordzie. Takie sceny mają siłę rażenia dużego kalibru i sprawiają, że trudno przejść obok jego rzemiosła obojętnie. Do tego dochodzi jego sposób rysowania kobiet. Są genialnie nakreślone, ultrasexowne i gdy tylko pojawiają się na kartach tej opowieści, chce się je wycinać i robić z rysunków Risso pin-upy. 



Z ręką na sercu przyznam, że całe grubaśne tomiszcze połknąłem za jednym posiedzeniem, a zazwyczaj ostrożnie dawkuję sobie komiksy. Po prostu czytałem z wypiekami na twarzy i chciałem wiedzieć, co będzie dalej, a teraz skamlę, bo na ostatni tom przyjdzie mi trochę poczekać. Jeśli dalej się zastanawiacie, czy sięgnąć po tą serię, to już możecie przestać. Według mnie przeczytanie „100 Naboi” to obowiązek każdego fana komiksu. Mam nadzieję, że przy ostatnim tomie nie będę musiał tego odszczekiwać. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz