środa, 31 października 2018

Batman: Mroczny Rycerz – Rasa Panów. Frank Miller/Brian Azarello/Andy Kubert




Po lekturze dość nijakiego komiksu „Batman. Ostatnia Krucjata” moje oczekiwania względem nowych tytułów sygnowanych nazwiskiem Franka Millera znacznie się pomniejszyły. Nigdy nie byłem jego wiernym fanem, acz kilka komiksów (w tym jego Batmany) były dla mnie ważne, dlatego sięgam po następne, bo jestem ciekaw co nowego wykombinował. No cóż, jakby nie patrzeć Frank to już dziadek (źle chłop wygląda, życzymy mu dużo zdrówka!), który jako twórca najlepsze lata ma już za sobą. Okazuje się jednak, że ma coś jeszcze do powiedzenia w kwestii Batłomieja.

W pewnych dziwnych okolicznościach (totalnie pulpowy patent, którego Wam nie będę zdradzał) na ziemi pojawiają się setki Kryptonijczyków (chyba tak się to pisze, przynajmniej tak jest w komiksie, nie pytajcie mnie dlaczego nie „Kryptończyków”), czyli ludzi przybyłych z planety przodków Supermana. Dowodzeni są przez guru, który sugeruje, że jego lud powinien mieć boski status: ma zamiar zapanować nad ziemią i uczynić jej mieszkańców swoimi podwładnymi. Cała sytuacja sprawia, że Batman, który od lat jest na emeryturze postanawia się aktywować i nacisnąć na odcisk dziada dążącego do totalitaryzmu. Na pewnym poziomie komiks ten jest też opowieścią o walce z terroryzmem, gdyż poczynania Kryptonijczyków bez większego problemu można porównać do działań islamskich fundamentalistów. I podejrzewam, że ta interpretacja bardzo spodobałaby się samemu Millerowi, który zdaje się być jednostką wierzącą w „Amerykański sen”, który zakłócany jest przez złych mudżahedinów. Nie trudno pokusić się o interpretacje, że w jego oczach Stany Zjednoczone są właśnie takim superbohaterem chroniącym świat przed złem. 



Co istotne Batłomiej nie jest tu jedyną główną postacią, bo ważne role odgrywają w tym komiksie również Wonder Woman, Superman (czyli mamy tu trzy filary Justice Legue) i kobieca pomagierka Batmana. Bruce jest schorowanym staruszkiem, któremu ciężko już wkroczyć do fizycznej akcji. Podpiera się jednak gadżetami i snuciem intryg, które mają na celu uratować świat. Jego stopień zaangażowania w sprawy jest więc rozpisany realistycznie, czuć w tej opowieści, że jest już starszym człowiekiem który swoje przeszedł, i te elementy wpadają nadzwyczaj dobrze – to faktycznie mogłaby być ostatnia akcja przykutego do foteli w batcave Batmana. To bardzo dodaje tej opowieści uroku, bo czyni ją odmienną od wszystkich innych historii o Nietoperzu. Pewnym minusem jest jednak to, że Miller otwiera sobie w magiczny sposób furtkę do następnych opowieści. No ale przecież dobrze wiemy, że komiksy o Batmanie nie przestaną się i tak ukazywać, więc w sumie dlaczego nie miałby dziać się w uniwersum będącym Millerowską interpretacją? W końcu jak stwierdza Superman „Świat potrzebuje Batmana”.



Frank napisał komiks do spółki z Brianem Azzarello. Tak jak w przypadku „Ostatniej Krucjaty” nie wiem jak przebiegał podział obowiązków. Tu jednak wiadomo przynajmniej, że to duży scenariusz nad którym musiało być dużo pracy, więc było się czym dzielić. Narracyjnie jest bardzo dobrze, szczególnie ciekawie wypada patent komentowania akcji za pomocą wypowiedzi z internetu/facebooka, bo jest to naturalne rozwinięcie korzystania z prowadzenia opowieści za pomocą szumu informacyjnego, który tak dobrze zawsze wykorzystywał Miller w swoich scenariuszach.

Głównym grafikiem serii jest Andy Kubert, którego plansze prezentują się bardzo udanie i jego krecha świetnie pasuje do Bat-historii. Kilka pomniejszych rozdziałów zilustrował też sam Miller i nie wyglądają źle, ale nie jest to praca za którą ten twórca zostanie zapamiętany. Gościnnie pojawiają się też John Romita Jr. I Eduardo Risso i robią wszystko dobrze. Tusz natomiast kładł legendarny inker Klaus Janson. 



Nie mając już żadnych oczekiwań całkiem miło się zaskoczyłem, bo „Rasa Panów” to fajne Batmańskie czytadło. Jeśli jesteście fanami Nietoperza to chcecie to przeczytać. Frank Miller powrócił i może nie jest w szczytowej kondycji, ale czuć, że to on pisał ten komiks. Nie jest źle.

czwartek, 18 października 2018

Ludzie Północy:Saga islandzka. Tom 2. Brian Wood



Nie będę ukrywał, że jeśli ktoś nie jest wielkim fanem historii o brodatych wojownikach to nie ma w komiksie Wooda czego szukać. „Ludzie północy” to rzecz nie aspirująca do bycia komiksowym arcydziełem i na pewno nie wywoła w czytelniku większych emocji. Więc jeśli chcecie sięgnąć po coś z Vertigo, po czym opadnie Wam szczęka to już na początku, zanim zaczniecie dalej czytać ten tekst sugerowałbym raczej „Skalp” albo „Sagę o Potworze z Bagien”.

Nie znam innych komiksów Wooda (czytałem tylko tworzone już po „Ludziach Północy” „Black Road”, które również jest tylko czytadłem) i trudno mi powiedzieć jak komik ten wypada na tle innych jego dokonań. Oderwany od jego twórczości przedstawia się jako solidna rzemieślnicza robota, co więcej Wood musiał odrobić lekcje z historii, bo wszystko wydaje się bardzo realistyczne. Scenariuszowi brak jednak brudu i skurwienia ( a przecież tak było!), które znajdziemy na przykład w dziełach Jasona Aarona, i powiem szczerze, że chętnie zobaczyłbym komiks o wikingach napisany właśnie przez tego artystę. 



Tomik zaczyna się od kilku jednozeszytowych opowieści. Nie ukazują Wooda jako geniusza, ale są w porządku. Jednak sednem niniejszego tomu jest następująca po nich dłuższa historia, rozpisana na dziesięć pokoleń saga o losach pewnego wikińskiego rodu. Rozpięcie fabuły na setki lat daje Woodowi możliwość zaprezentowania czytelnikowi rozwoju jaki przeszły ludy północy (dokładnie Islandii) na przestrzeni wieków. Wychodzi mu to bardzo udanie i z wielką przyjemnością - a „Ludzie północy” nie mają zbyt dobrej prasy - go pochwalę. Jego wikingowie nie tylko łupią i plądrują, a nawet niemal wcale nie jest to w tej serii ukazane - jedna z postaci wybiera się na wyprawę, ale Wooda wcale jej wojaże nie interesują. To twardzi ludzie pracujący na nieurodzajnej ziemi, których rody są zwaśnione i ciągle gdzieś toczą się jakieś intrygi o dominację. Do tego nagle nad ludami północy zaczyna majaczyć widmo chrześcijaństwa, którego wyznawcy przypuszczają ekspansje na ich ziemie. Sednem fabuły jest więc to, że świat zewnętrzny dopomina się o mieszkańców Islandii. Wszystko to jest bardzo ładnie rozpisane i stanowi największą zaletę tego komiksu, jeśli szukalibyśmy tu jakiegoś głębszego przesłania. 



Serię ilustrowało kilku artystów. Grafiki wypadają dobrze, do tego kolory nie robią z nich kiczowatych straszydełek. Tylko ostatni twórca, Danijel Žeželj znacznie obniża poziom. Jego plansze są najzwyczajniej za gęsto zarysowane, przez co są nieczytelne. Jednak na jego autorskiej stronie widzę, że facet umie rysować, więc prawdopodobnie nie pasuje po prostu do tej serii, albo prace tworzył w dużym pośpiechu. Możliwe też, że lepiej byłoby jego rysunkom w czerni i bieli.

Póki co komiksy Wooda zostają na mojej półce i powiem szczerze, że niecierpliwie czekam na następny tom. To dobra rozrywka, dla kogoś kogo wikingowie zawsze fascynowali. Mój czytelnik zapytał mnie przy okazji tekstu o pierwszym tomie niniejszej serii czy kupiłbym ten komiks gdybym nie dostał go do recenzji. Tak, podobają mi się „Ludzie Północy”. Niemniej cały czas jest to tylko czytadło a nie coś wybitnego i seria ta nie zapisze się w historii komiksu jako szczytowe osiągnięcie Vartigo. 


poniedziałek, 15 października 2018

Wolverine. Tom 4. Jason Aaron.




Nie podobały mi się pierwsze tomy Wolverine'a pisane przez Aarona. Niemniej, z szacunku dla tego scenarzysty, którego jestem wielkim fanem, postanowiłem śledzić serię. Dobrze zrobiłem. Już trzeci tom całkiem mi się podobał, więc z wielką ciekawością sięgnąłem po czwarty.

Fabuła jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniej odsłony(kliku-klik). Wolverine wrócił z piekła. Teraz rusza śladem ludzi którzy go tam wysłali. Okazuje się, że za wszystkim stoi organizacja Czerwona Dłoń. Logan chce się na nich zemścić, ale medal ma dwie strony. Organizacja zrzesza ludzi którzy stracili przez Wolverine'a swoich bliskich i również przygotowuje przebiegłą zemstę na rosomaku, a wysłanie go do piekła było tylko preludium faktycznej vendetty. Nie będę zdradzał więcej, dodam tylko, że udaje im się dotkliwie go skrzywdzić, nie dając mu przy tym satysfakcji i okazji do wzięcia odwetu. 



Traktuję te wszystkie komiksy o których piszę z szacunkiem, śmiertelnie poważne. Sądziłem więc, że w przypadku Wolverine'a będę mógł wyciągnąć kij z dupy. W końcu to facet w trykocie, który ma wysuwane długie pazury i robi „snikt!”. Nic bardziej mylnego. W najlepszych momentach (w pierwszej połowie niniejszego tomu) scenariusz Aarona zahacza o charakterystyczną dla jego najlepszych serii pewną wrażliwość społeczną, bo portretuje ludzi żyjących w nieciekawych czasach, którym na dodatek Wolverine odebrał bliskich. Sztuka ta udała mu się znakomicie, a uderzenie w poważniejsze tony wyszło tej fabule na dobre. Aaron już od początku kariery dobrze radzi sobie z nieprzystającymi do rozrywkowych komiksów tematami (np. w „Skalpie” portretował zdegenerowany indiański rezerwat trawiony problemami społecznymi) i wielka szkoda, że pisząc Wolverine'a wcześniej nie korzystał z takich motywów. Niestety, nieciekawie kontrastuje z tym druga część tego tomiku, bo to już typowa, stroniąca od poważniejszych treści bitka. W fabule tej Logan wraca do Chinatown, gdzie zmierzy się z nietypowym kartelem narkotykowym, a potem uderza do Japonii gdzie czeka na niego jego odwieczny wróg Sabretooth i tabuny ninja. To dynamicznie narysowane mordobicia, niemniej, nie przez te historie zapamiętam ten tom, a ze względu na te o których pisałem na początku. 



Jestem fanem Aarona i Wolverine'a i wydawało mi się, że kiedy się spotkają wyjdzie z tego coś naprawdę niezwykłego. Scenarzysta zresztą zaczął karierę niejako od Rosomaka, bo w młodości wygrał organizowany przez Marvel konkurs na komiks o nim, co ośmieliło go do tworzenia następnych scenariuszy. Z jedne strony trochę smutno mi, że tak długo przyszło mi czekać na dobre historie z Rosomakiem jego autorstwa, z drugiej cieszę się, że takie jednak istnieją. Czwarty tom jego Wolverine'a jest zdecydowanie godny Waszej uwagi, a przynajmniej pierwsza jego część.


sobota, 6 października 2018

Hotel Dziwny. Tom 1 i 2.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach wortalu o książkach dla dzieci i młodzieży RYMS



  Kultura Gniewu to renomowane wydawnictwo specjalizujące się w ambitnym komiksie dla dorosłych. Właściciele jednak wpadli na pomysł by poszerzyć katalog o komiksy dla dzieci – tak narodziły się Krótkie Gatki, imprint prezentujący komiksy dla najmłodszych. Wydawnictwo ma już na koncie szereg publikacji, zarówno z polski jak i zagranicy, w tym dwa tomy frankofońskiej serii „Hotel Dziwny”.  

Bohaterami komiksu jest personel tytułowego hotelu: fioletowy, psotny stworek Kaki, pan Snarf czyli duch recepcjonista, pan Leclair szczurowaty mól książkowy i dziewczynka Marietta. W tle, prócz innych dziwacznych stworków przechadza się też mieszkający nieopodal chłopiec Celestyn, który zwykł nosić kapelusz w kształcie grzyba. Wszystkie postacie poznaliśmy w dwóch wydanych do tej pory albumach. Pierwszy opowiada o przeciągającej się zimie (w tym okresie hotel jest zamknięty), i wyprawie bohaterów w poszukiwaniu zaginionego Pana Wiosny. Drugi traktuje o przygotowaniu hotelowej społeczności do święta muzyki, które przerywają pojawiający się nagle rabusie, którym, o ironio, ktoś zwinął ich największy skarb – pokaźnych rozmiarów rubin. Bohaterowie rozpoczynają więc śledztwo mające na celu odnalezienie artefaktu.  

Gdy czytałem „Hotel Dziwny” towarzyszyło mi deja vu. Skądś znam te przygody, głównych bohaterów, a nawet stworki z tła. Komiks ten bowiem wydaje się twórczą wariacją na temat Muminków – autorka rysunków podrabia nawet kreskę Tove Jansson. Ba, motyw otwierający fabułę pierwszego tomu jest żywcem wyjęty z „Zimy Muminków” (nagłe przebudzenie bohaterów w zimie), chłopiec Celestyn to wypisz, wymaluj Włóczykij, a połowa bohaterów ma charakterystyczne ryjki, przy czym nie są to historie tak mocno rozwinięte fabularnie jak słynne opowieści o pociesznych trollach. Nie zrozummy się źle, „Hotel Dziwny” to sympatyczny komiks, ale chyba żaden twórca nie wyszedłby ze starcia z Tove Jansson obronną ręką, i trochę mnie dziwi, że wydawnictwo zdecydowało się właśnie na tą serię, która najzwyczajniej wydaje mi się wtórna.  

Mam też wrażenie, że na pewnym poziomie potencjał został zmarnowany, bo już sam tytuł i menażeria (jednym z bohaterów jest wszak duch) sugerowały mi, że będę obcował z opowieścią grozy, może czymś bardziej w duchu twórczości Tima Burtona? Albo groteski Edwarda Goreya? Zamiast tego dostałem niezobowiązujące historyjki, o których zapomniałem zaraz po przeczytaniu i które aż tak dziwne nie są, a spodobać mogą się raczej tylko młodszym dzieciom. Może marudzę i szukam dziury w całym, bo z tego co widzę to oba tomy zgarniają w sieci dobre oceny, ale jeśli byście mnie pytali o zdanie, to jednak optuję za Muminkami.


czwartek, 4 października 2018

100 Naboi. Tom 3. Azzarello/Risso

 Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Wirtualnej Polski.

Gościem tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi był scenarzysta Brian Azzarello. Na rynku jest wiele jego komiksów, ale najlepszy to zdecydowanie "100 Naboi". Na półki księgarskie trafił właśnie trzeci tom tej bestsellerowej serii. 

  Wyobraźcie sobie, że zjawia się u was gość z gnatem i walizką pocisków. Równo sto. Naboje są nie do namierzenia, a do tego, gdy zostaną znalezione na miejscu zbrodni, sprawa od razu trafi do kosza. W walizce ma też dowody przeciwko komuś, kto zniszczył wam życie. Możecie się więc bezkarnie zemścić wykonując cichą egzekucję. Gdzieś z boku majaczy jeszcze wątek teorii spiskowej i wszechmocnej organizacji, która umożliwia cały proceder. Jest to jednak tylko tło i seria skupia się głównie na postaciach z nizin społecznych – ludziach z wielkomiejskich gett i "białej hołocie" – którzy zostali postawieni przed kuszącą możliwością zemszczenia się na własną rękę.  



Komiks napisany jest bardzo sprawnie, ze swadą i cechuje go bardzo żywy, ostry, świetnie brzmiący język rodem z ulicy, którym Azzarello posługuje się iście po mistrzowsku. Zresztą to właśnie atmosfera wielkomiejskiej dżungli, będącej miejscem, gdzie sprawiedliwość nie istnieje, uniwersum pozbawionym zasad, w którym przyszło żyć bohaterom (którzy też nie są światełkiem dobroci w tym całym syfie – wręcz przeciwnie, są zbrukani tak samo jak świat który ich otacza), stanowi o największej sile tego komiksu. Tak, dobrze się domyślacie - to bardzo ponure noir. Najczarniejsze z czarnych.  

Równie atrakcyjna co treść jest też warstwa graficzna. Dzięki tej serii Eduardo Risso urósł w moich oczach do rangi mistrza komiksu. Jego prace cechuje bardzo charakterystyczna, dynamiczna kreska sytuująca się daleko realistycznego rysunku. Jego postacie są nieco kreskówkowe, ale chyba trafniej będzie szukać źródeł jego stylu w graffiti, bo jego prace mają dużo wspólnego ze streetartem lat 90. Szczególnie udanie wychodzą mu kobiety, które w jego interpretacji stają się niezwykle seksowne. 



 Z opowieści ludzi, którzy czytali już całą serię, wiem, że Azzarello w końcu podwinie się noga i pogubi się w całej intrydze. Trudno mi w to uwierzyć i na pewno nie stało się to przy trzecim tomie. Może jest trochę mniej udany niż drugi, który uważam za wybitny, ale jakość produktu nadal jest tak wysoka, że nieosiągalna dla większości artystów w tym biznesie.  Tandem pracujący przy tej serii wspiął się na wyżyny komiksowego rzemiosła i stworzył serię, którą bez zająknięcia odważę się nazwać żelaznym klasykiem. Jeśli uważacie się za miłośników tego medium to koniecznie musicie przeczytać "100 Naboi".