niedziela, 11 sierpnia 2024

Jack z Baśni. Tom 3.

  


Poraża mnie moja własna błyskotliwość. Dopiero przy trzecim tomie ogarnąłem zwojami wiele mówiący o samej serii żart wyrażony w tytule „Jack of Fables” (bo wiecie). Chwilową ślepotę względem sprośnej metafory usprawiedliwię między innymi tym, że nie udało się tego zabiegu przełożyć na nasz rodzimy język. Większą rolę jednak mogła odgrywać tutaj moja chwilowa niepoczytalność, bo dopiero czytając swoją recenzję tomu drugiego, przypomniałem sobie, jak zacząłem zauważać u siebie w podświadomości niecny łeb jakiejś wersji syndromu sztokholmskiego. Długo zajęło mi dostrzeżenie bardziej trzeźwych powodów rosnącej sympatii względem komiksu z najbardziej cepowatym protagonistą w historii fikcji.


Może część z was pamięta, że zaznaczałem już wcześniej subwersję naiwnych oczekiwań, jakie miałem czelność wyrazić celem (w moich oczach) niezbędnej poprawy jakości tej historii. Poprzednio wyraziłem też ekscytację perspektywą nadchodzącego crossovera „Jacka z Baśni” z główną linią fabularną rozbudowanego świata przedstawionego. Największego potencjału tego spin-offu doszukiwałem się w jego wkładzie w całe uniwersum i liczyłem na to, że chociaż rykoszetem jakieś odłamki refleksji walną w ryj tego złotowłosego cwaniaka. Gówno z tego wyszło, crossover Egmont już bowiem wydał w 2015 roku, a w trzecim i ostatnim z tomów swojej historii Jack nie wyciąga z pominiętych tu wydarzeń absolutnie żadnych wniosków. Mimo to jestem pod wrażeniem.


Z marszu wracamy więc do wydarzeń z grubsza niezależnych od pozostałych baśni Billa Willinghama. Słowo „bohater” nie przechodzi mi tu przez palce nawet z przedrostkiem „anty-„, więc: Tępy chuj będący z jakiegoś powodu centrum tej opowieści zgarnął niezliczone bogactwa i pogrąża się w paranoicznym wręcz skąpstwie, co z kolei katalizuje efekty uroku podkreślającego jego gadzią naturę. Na drugim końcu świata natomiast na pierwszy plan zaczyna przebijać się Jack, syn Jacka, ten z lodowych lędźwi zrodzony. Przez sporą część albumu to jego heroiczne wyczyny będą dla udręczonych czytelników remedium na nerwy rozwalone bucerstwem Zabójcy Gigantów. Nic co dobre nie trwa jednak wieczne, bo ten skok w jakości jest zwiastunem nieuchronnego końca baśni opartej na innych, dużo mniej sympatycznych założeniach.


Sam Jack może i niewiele wywnioskował z brakujących w tym wydaniu kilku zeszytów, ale fabularnie wynika z nich całkiem sporo. Zaznaczam więc od razu, bez kontaktu z trzynastym tomem „Baśni” będziecie się głowić, czemu Jack Frost jest nagle dorosły i chce być czcigodnym herosem albo kiedy siostry Strony weszły na maniakalnie militarną ścieżkę. Może was też rozczarować brutalne urwanie wątków łączących tę serię poboczną z centralnym nurtem uniwersum. Nie dowiadujemy się tu nic więcej o potężnych Literalnych, dłubania w metafikcyjnej personalizacji założeń literackich również nadszedł kres. Willingham i Sturges szyją już jedynie wątki mające ostatecznie spleść się w definitywne zakończenie, w mocny wymuszony sposób zresztą. Czy jestem rozczarowany? W żadnym wypadku.


Możecie to uznać za srogi fikołek logiczny, ale po godzinach kminienia powodów stojących za moją rosnącą sympatią do „Jacka z Baśni”, wreszcie rozwiązałem tę tajemnicę poliszynela. Tanie chwyty narracyjne i protagonista onanizujący się do własnego portretu są głównymi założeniami tej serii, co zresztą wskazuje już sam tytuł we wspomniany na wstępie sposób. Zakończenie jest pod pewnymi względami fatalne, ale również perfekcyjnie pasuje do całej historii i przy okazji uświadamia dobitnie marudom mojego pokroju, jak pięknie autorzy zrobili nas w balona. To chyba jedyny przykład zagrania w stylu „Ha, tylko udawałem idiotę!”, w który jestem w stanie uwierzyć. Nawet wszyscy bezustannie domagający się nowego, odmienionego, sympatycznego Jacka dostali dokładnie to, o co prosili, ino w zupełnie nieoczekiwany sposób. Sam nie wiem, jak mogłem w komiksie dosłownie uosabiającym gatunki literackie nie dostrzec wcześniej celowości takich zabiegów.


Odsuwam już jednak język od kreatywnych tyłków z okładki, bo nie wszystko się na finiszu udało. Dziura w fabule jest winą wydania, nie samego komiksu, ale i poza brakiem tych kilku zeszytów z crossovera nie wszystko skleja się tu w całość, co przy prowadzonej z premedytacją wyklejance widać bardzo wyraźnie. Trudno pogodzić się z tak nagłym zawróceniem losów tony postaci pobocznych, nawet jeśli było to umyślne, bo przecież to dzięki nim znosiliśmy jakoś do tej pory kretyna z (dwóch pierwszych) okładek. Ogólnie jest bardzo duża szansa, że lekturę skończycie – żeby uniknąć mocniejszych słów – podirytowani i to nie jest doświadczenie dla każdego. Ja lubię muzykę krzywdzącą uszy i filmy klasy G, (pop)kulturowo jestem masochistą, ale absolutnie nie oczekuję od innych takiego samego podejścia. Złe i tanie pisarstwo wciąż robi czytelnikowi źle w mózg, nawet jeśli Bill Willingham i Lilah Sturges znaleźli idealny sposób na stworzenie samousprawiedliwiającego się pod tym względem perpetuum mobile. No i pozostaje jeszcze kwestia humoru, bardziej subiektywna od stosunku do zupy owocowej. Lubię komedię żenady, ale uśmiechnąłem się tu „tylko” kilka razy. Cudzysłów wstawiam, bo często bywa gorzej.


Niewiele się zmienia obsada ilustratorów, więc i mi trudno trzeci raz z rzędu pisać to samo. Tony Akins zasługuje jednak na pominięte wcześniej wyróżnienie, bo odwala przy kadrowaniu takie cuda, że połowa komiksów na moich półkach będzie mi się przez dłuższy czas wydawać sekwencyjnie zabiedzona. Normalnie uznał bym takie kombinacje z kształtami i układem okienek na stronach za przesadę, ale temu gościowi naprawdę udało się to sprzedać, zwłaszcza w licznych momentach doskonale znanego nam (czyli dziadom wychowanym na Thorgalu) mariażu fantasy z science-fiction. Mimo to „Jack z Baśni” już zawsze będzie mi się kojarzył raczej z tymi spokojniejszym, staroszkolnym stylem Russa Browna, który jest dla mnie kwintesencją części amerykańskiej szkoły z lat 80. wciąż jeszcze wtedy zapatrzonej w europejską klasykę. Przez 50 zeszytów nie znalazłem poważniejszego powodu do narzekań, ale i zachwytów nie było zbyt wiele.


Siedem akapitów temu obiecałem wyjaśnić logicznie swoją pozytywną opinię na temat „Jacka z Baśni”. Sami musicie stwierdzić, czy się udało. Ja jeszcze trochę podejrzewam u siebie możliwość zaprzeczenia tony wad tego komiksu przez jakąś mentalną anomalię. Bez popartego toną grafomanii teoretyzowania na temat tego, co, kto, gdzie i w jaki sposób próbował tutaj narracyjnie rozegrać, mogę sprowadzić swoje doświadczenia po przeczytaniu trzech tomów do bardzo banalnego wniosku: Podobało mi się. Polubiłem tę serię, choć z początku uważałem to za niemożliwe, o ile tytułowy Jack nie przestanie być sobą. Nie przestał. Miałem bardzo konkretne oczekiwania, a autorzy bardzo konsekwentnie mieli je w dupie. Można by nawet uznać, że w reakcji na zostanie strollowanym przypisuję temu tytułowi zmyślone zasługi, to prawdopodobne. Z drugiej strony bardzo rzadko zdarza się, by mocne zarzuty po kontakcie z pierwszym tomem zmieniły się u mnie stopniowo w zabawę w adwokata diabła, zwykle jest odwrotnie. Niczego nie żałuję.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz