Mało czytam w tym roku komiksów. Prywatnie to nie jest dla mnie najlepszy okres, ale staram się czasem coś jeszcze ogarnąć. Będę się tym martwił w okolicach grudnia, gdy wylezą mi wszystkie zaległości i nie będę mógł uczciwie zrobić podsumowania. Tymczasem jednak z tego, co czytam w ostatnich miesiącach, „Hillbilly” umiejscawia się na szczycie moich ulubionych serii. Przy okazji jest najlepszym dziełem Powella, tytułem bardzo równym w przeciwieństwie do „Goona”, w którym nie podobały mi się motywy humorystyczne oparte na żartach o kupie i kilka innych elementów. Tu mnie nic nie brzydzi, tu mi wszystko pasuje, śmieszy, tumani, przestrasza. Jestem pełen podziwu dla umiejętności autora do wyciągania takiej niesamowitej baśniowości i fantastyki z czegoś, co poetyką bardziej pasowałoby do horrorowego hicksplotation.
Do tego dochodzi warsztat graficzny amerykańskiego mistrza komiksów, który cały czas rozwija się na naszych oczach. Tu jawi się on jako dziecko Frazetty przepisujące fantastyczną epikę na opowieści o wieśniakach z południa Stanów Zjednoczonych. Tak kochani, możemy się cieszyć z faktu, że żyjemy w czasach, gdy Powell tworzy swoje makabreski. W niniejszym tomie wisienkę na torciku stanowi opowieść o walce Rondella z Ogończykiem (rysowana do spółki ze Steavem Mannionem), jedyną postacią faktycznie pochodzącą z mitologii górali z Appalachów (jak obiecuje autor, ten potwór jeszcze powróci!). To groteskowe stworzenie, które ponad wszystko ceni swój ogon, niestety przez własną głupotę traci go w tutaj w pewnych sytuacjach. Bardzo ciekawym, efektownym przerywnikiem jest opowieść zrealizowana w 3d – do komiksu dołączono przez to okulary, by chłonąć ten epizod na pełnej kurwie. Rysunki Powella wypadają w tej formie bajecznie i są tak przerażające, że aż włos jeży się na plecach. Fajnym motywem jest też historyjka o początkach przyjaźni Rondella z niedźwiedzicą, która jest jedną z bohaterek tej sagi. Do tego warstwa kolorystyczna robi niesamowite wrażenie. To komputerowa robota, ale paleta barw jest bardzo ograniczona, mroczna i kostropata, dzięki czemu nie bije po oczach pierdylionem niepasujących do siebie kolorów.
Jeśli miałbym szukać dziury w całym to mam z tym komiksem tylko jeden problem. Fakt, że seria składa się tylko z krótkich epizodów. Brak tu bardziej rozbudowanej fabuły, o którą aż prosi się seria Powella. Powieści graficznej, w której poznalibyśmy bardziej dramatyczną przeszłość głównego bohatera albo czegoś ze skrywanej części jego osobowości. To jednak tylko szczegół, w gruncie rzeczy nie psuje on zabawy z czytania tego sztosiska. Idźcie i kupicie sobie ten komiks wszyscy. No i przy okazji powszechnego marudzenia na program MFKiG: dlaczego Powell nie został jeszcze zaproszony na któryś z naszych pięknych festiwali jako żywa ikona współczesnego pulpowego komiksu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz