niedziela, 7 lipca 2024

Flashpoint. Powrót.




Naprawdę nie jestem odpowiednią osobą do pisania tej recenzji. Pamiętacie „Doomsday Clock”, czyli bezczelne wykopanie świata „Strażników” Moore’a z popkulturowej mogiły celem sklejenia go na ślinę z superbohaterskim mainstreamem? Bardzo mi się podobało. Jeśli uniknęliście tego pocisku, to pewnie pamiętacie przynajmniej komiks „Trzech Jokerów”, gdzie to niuanse różnic w sposobie przedstawienia nemesis Batmana spłycono do... no nie będę podpowiadał, wróćcie oczyma do przytoczonego tytułu. Pomysł był słaby, okropnie słaby, ale entuzjastycznie pochwaliłem jego realizację. Ja chyba zwyczajnie należę do grona tych ludzi, których Geoff Johns przekonał, że jest dobrym scenarzystą! Nawet (a może zwłaszcza) gdy zabiera się za skazane na porażkę bzdury.

Może od razu sprostuję: Czy „Flashpoint. Powrót” powala na kolana? Hehe (tu proszę wstawić dwudziestominutowe nagranie maniakalnego śmiechu), nie. Odgrzewanie przetrawionego już trzykrotnie kotleta w tak zręczny sposób nie powinno być jednak możliwe.

Oryginalny „Flashpoint” był bowiem końcem dobrych komiksów w DC Comics. Dziękuję, do widzenia. Dobra, trochę żartuję, trochę tęsknię za klasyką jak to staruchy mają w zwyczaju. Z perspektywy czasu trudno jednak nie myśleć choć odrobinkę ciepło o czasach przed słusznie hejtowanym New 52 i miejscami rozczarowującym Odrodzeniem. Z pewnością jest to nadal jeden z najgłośniejszych przykładów resetu wielkiego uniwersum celem stworzenia szans na świeże porządki. W ramach samego wydarzenia jednak powstał też, na chwilę, osobny świat, w którym wiele spraw potoczyło się raczej kiepsko. Wojna między Amazonkami i Atlantydą rozdupczyła Europę, Barry Allen nigdy nie został Flashem, Superman spędził większość życia jako królik doświadczalny. Najważniejszy jest oczywiście (jak zwykle) Batman, Thomas Wayne w tym przypadku, bo to młody Bruce łyknął kulkę po seansie Zorro. O nim jest ten album i o jego próbach zrozumienia, czemu wrócił do życia w rzeczywistości, która powinna przestać istnieć.

„Po co to komu potrzebne?” jest chyba pierwszym pytaniem, jakie może nasunąć się w kontakcie z tym albumem. Rzecz nie ma absolutnie żadnego wpływu na wydarzenia w głównym uniwersum. Większa część pokręconej intrygi toczy się we wspomnianym alternatywnym wszechświecie, resztki niby wciskają się jakoś w realia Ziemi Prime, ale nijak nie zgrywają się chronologicznie z równolegle wydanymi tytułami, więc całość dla spokoju ducha można uznać za elseworld. Ja zresztą wolę tak zrobić, bo Batman (ten normalny) postępuje tu tak nierozważnie z samolubnych pobudek, że nawet najbardziej parszywym wyrobnikom zdarzało się pisać tę postać lepiej. To był dla mnie chyba największy minus „Powrotu”. Ciśnienie mi skacze, gdy charaktery ikonicznych bohaterów robią takie karkołomne fikołki.

Poza tym mankamentem jest… nieźle? Johns nie potrafi przestać się brandzlować nad swoimi poprzednimi sukcesami, więc dostajemy tu powrót nie tylko do właściwego „Flashpointa”, ale i również sporo motywów narracyjnych wyraźnie nawiązujących do tego nieszczęsnego „Doomsday Clock”. Cała historia trąca takimi ambitnymi, rozbudowanymi tajemnicami, co to je lata temu zwykliśmy śledzić z wypiekami. Rzeczywistość się załamuje, a uwikłane w szaleńczy wir postacie powoli odkrywają elementy układanki, za którą skrywa się jakieś dodatkowe, wymyślne fiksum dyrdum, zwykle dotyczące dłubania w czasie. Na trącaniu się jednak kończy, „Flashpoint. Powrót” ostatecznie rozplątuje zawiłości nagle i nieco na siłę, a i w toku scenariusza nie skręcają się one zbyt mocno.

Sam się sobie dziwię, ale pomimo świadomości wad tej historii, nadal czytało mi się ją bardzo dobrze. Johns wie, jak na osi czasu swojej narracji mądrze porozstawiać absorbujące uwagę wydarzenia. Wie też, poza wspomnianym wcześniej Gackiem, jak pisać interesujące postacie, nawet jeśli często złożonością charakterów przegrywają z ludźmi faktycznie zadowolonymi z owocowych czwartków w robocie. Oswald Cobblepot w roli niby-Alfreda Thomasa Wayne’a to czyste złoto, chcę więcej. Młody Dent stający się Robinem to naciągany motyw, ale jego relacja z Pingwinem oraz z podstarzałym Nietoperzem robi ten komiks. Na koniec sam ojciec Bruce’a właśnie, centrum całego albumu, czyli Batman dziesięciokrotnie bardziej zgorzkniały, bezwzględny i powykręcany reumatyzmem. Ewolucja jego nastawienia do otaczającej rzeczywistości, której samo istnienie ze zrozumiałych przyczyn uważa za problem, to prawdopodobnie najciekawszy motyw „Powrotu”. Prowadzi zresztą też do całkiem mądrych wniosków na temat moralności i radzenia sobie ze stratą. Nie spodziewałem się.

Wizualnie byłem zachwycony, miałem zamiar napisać cały akapit pochwał, a potem skończył się pierwszy zeszyt składający się na ten zbiór. Odpowiedzialny za otwierające album ilustracje Eduardo Risso po kilku przygodach w okolicach Gotham stał się dla mnie rysownikiem definiującym to, jak powinien wyglądać komiks o Batmanie. Mocno naznaczona doświadczeniem w kryminale i grozie kreska tego autora jest takim złotym środkiem między zatopioną w mocno tuszowanej ciemności stylizacją à la Mike Mignola i klasyką komiksu szkoły, powiedzmy, Jima Steranko między innymi. To rysunki, które w nawiasie trykociarskim mogą pasować (i pasują idealnie) prawie wyłącznie do Batmana. Kreślącemu większość albumu Xermánico absolutnie nie odmawiam talentu, wręcz przeciwnie: uwielbiam gościa, ale to trochę tak, jakby porównywać Orsona Wellesa do George’a Millera. Zupełnie inna kategoria. Dlatego też po pierwszym rozdziale „Flashpoint. Powrót” wstałem z kolan, choć ogólnie poziom warstwy wizualnej pozostaje bardzo wysoki i zwolennicy nowoczesnego peleryniarstwa nie znajdą tu powodów do narzekań.

Wielki zbitek niedociągnięć i chwilowych, bardzo ulotnych, przebłysków niesamowitego talentu. Tak bym ostatecznie określił „Flashpoint. Powrót”. Nie odpowiedziałem w końcu na zadane wcześniej pytanie: „Po co to komu potrzebne?”. A po co komu historie faktycznie mające wpływ na mainstreamowe uniwersum DC, skoro i tak zaraz może się wszystko zmienić? Po co komu fikcja w ogóle? To zabawa, w ramach której hermetyczność fabuły sprawdza się całkiem dobrze i dlatego osobiście często wolę elseworldy. W rękach zręcznego rzemieślnika, a takim jest Geoff Johns, nawet bzdurne opowieści o pakerach odzianych w przyciasne getry i o konsekwencjach ich zabaw ze strukturą rzeczywistości mogą sprawić czytelnikowi radość. Nie każdemu czytelnikowi oczywiście, a i fan laserów z dupy będzie musiał tu na kilka rzeczy przymknąć oko. Mojemu przeżartemu superbohaterką mózgowi wystarczyło delikatne przymrużenie.

 

Autor:  Rafał Piernikowski  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz