Cienki zeszyt w cieniu zakurzonej półki. Wypatrzyłem go kątem oka, podszedłem i ujrzałem jeźdźca na koniu, który galopując niemal wyskakuje z okładki. Drżenie serca - albo to książka, albo komiks. Byłem szczylem, więc ucieszyłem się, że jednak komiks. A było to ponad 30 lat temu, na wsi, w domu dziadka, w którym można było znaleźć wiele rzeczy - poniemieckich artefaktów, ale na pewno nie historie obrazkowe. KOMIKS. Czyżby został ustrzelony na jakimś odpuście? Nie pamiętam, czy nie widziałem już wcześniej Tytusa albo Kajka i Kokosza, z pewnością jednak „Przyjaciele Roda Taylora” Jerzego Wróblewskiego to jedno z moich pierwszych doświadczeń komiksowych. Czuję obecnie niemal podobne drżenie, gdy trzymam w dłoniach wznowienie tej pozycji. Czas zajrzeć do środka.
Jesteśmy na Dzikim Zachodzie w miasteczku Cross City, gdzie odbywają się zawody strzeleckie. Wygrywa Tom Ford, czyli główny antybohater opowieści. Czytelnik dostaje wyraźny sygnał, że to kawał gnoja, już na trzeciej stronie, gdy ten - ujęty w bliskim planie - wypala w Saloonie do startego trapera a propos Indian: „Oni zawsze będą naszymi wrogami”. A później robi się jeszcze mniej przyjemnie. Punktem zwrotnym tej niebyt skomplikowanej historyjki jest przybycie Roda Tylora. Od razu wiemy, że dojdzie do konfrontacji, gdyż prawość bije z całej jego postaci, co w westernowej konwencji prowokuje same kłopoty.
Jedno trzeba zaznaczyć – komiks czyta się świetnie. Mimo upływu tylu lat nadal zaskakuje świeżością i atrakcyjnością sposobu opowiadania. Tekstu „w dymkach” nie ma dużo, także w tych kwadratowych, które często w klasycznych polskich komiksach objaśniają to, co czytelnik i tak widzi na obrazku. Mamy też budujące napięcie „milczące kadry” przypominające świetnie skomponowane filmowe storyboardy. Realistyczne, stylowe rysunki Wróblewskiego to dla mnie sztos - ich klasyczność jest wręcz ikoniczna. Dlatego zapewne – o zgrozo – jako dzieciak wycinałem z tego komiksu poszczególne postacie, albo odbijałem na fioletowej kalce kreśląc po nich obrys (w tym momencie kolekcjonerzy łapią się za serce).
Sama opowieść jest prosta, ale to szlachetna prostota, jakiej często się szuka w świecie zalanym postmodernistycznym chłamem. Mamy tu archetypiczną walkę dobra ze złem, w której pojęcia te są wyraźnie od siebie oddzielone. Widoczna jest silna inspiracja klasycznymi tytułami filmowego westernu lat 50' i 60' jak „Rio Bravo” czy „W samo południe” (Rod Taylor ubrany jest jak Gary Cooper w tym właśnie obrazie). Zaproponowana formuła, tak przecież już ograna i wykpiona, wciąż – panie i panowie – sprawdza się. Bo to chyba kwestia esencji ludzkiej, genotypu, sprawia że takie podejście do tematu uwodzi nas i dopóki DNA populacji jest nienaruszone, klasyczne sposoby narracji pozostaną bezpieczne.
Gorzej moim zdanie wypada - inspirowana spaghetti westernem - druga historia dołączona do tomu. „My nigdy nie śpimy” to komiks nieukończony – oglądamy ostanie plansze, nad którymi Wróblewski pracował przed swoją przedwczesną śmiercią. Trudno oceniać w jakim kierunku potoczyłaby się ta przygoda. Mnie na pewno nie przekonał scenariusz Andrzeja Janickiego, obfitujący w długie i nieznośnie deklaratywne dialogi. Teksty typu: „Żaden człowiek nie rodzi się zły. To kwestia zewnętrznych wpływów...” brzmią jak zaczerpnięte od fanatycznych socjalistów z Biesów Dostojewskiego. Tym sposobem urocze, humanistyczne przesłanie Przyjaciół, zamieniło się tutaj w swoją karykaturę. Kreska Wróblewskiego natomiast jest nadal interesująca, może nieco bardziej swobodna niż w poprzedniej historii, ale też i mniej dokładna. Narracja urywa się jakby w pół słowa, niestety.
Parę słów o autorze. Jerzy Wróblewski (ur. 1941) to niewątpliwie klasyk polskiego komiksu - podobnie jak Rosiński czy Polch - posługujący się na ogół realistyczną kreską, pozostawał jakby w cieniu swoich kolegów. Mimo posiadania na swoim koncie - w moim odczuciu - wspaniałych pozycji („Hernan Cortes i podbój Meksyku” czy „Figurki z Tilos”), twórca Binio Billa nie zrobił takiej kariery, jaka przy prezentowanym warsztacie, powinna stać się jego udziałem. Na tylnej stronie okładki nowego wydania, czytamy że autor wysłał Przyjaciół Roda Taylora do wydawnictwa Marvel. Teraz wiemy, jakie to było to naiwne, ale jednocześnie trudno opędzić się od przekonania, że gdyby Wróblewski mieszkał w Stanach, czy po prostu na Zachodzie, a nie za Żelazną kurtyną, gdzie komiksem pogardzano, mógłby rysować najbardziej popularne serie o superbohaterach.
„Przyjaciele Roda Taylora” to króciutki komiks w formacie A5. Nowe wydanie wygląda tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Kredowy papier, twarda okładka, odrestaurowane kolory. W dodatkach mamy trochę zdjęć i rysunków Jerzego Wróblewskiego, a także interesujące posłowie Macieja Jasińskiego, które mówi nam o autorze, jego fascynacji westernem oraz o burzliwych losach wydawniczych cowboyskiej historyki, którą trzymamy w rękach.
Nostalgiczny powrót do komiksu, który został wydany w roku, kiedy się urodziłem, był dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Myślę że młodsze pokolenie też mogłoby odnaleźć w nim coś dla siebie. Ten typ narracji i klimat przez nią budowany są nie do podrobienia (choć wielu próbuje). Zwracamy się do dzieła historycznych, często starszych niż my sami - więc to nie tylko sentyment - aby odnaleźć historię, która jest jednocześnie klarowana i pociągająca, nie zmącona bzdurą ponowoczesności. Innymi słowy - Rod Talyor zrobił mi dzień – a Wam?
Autor: Jakub Gryzowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz