niedziela, 5 listopada 2023

Wyznania Maski czyli V jak Vendetta (1982–1985, 1988–1989)


 

 

 Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Rocznika Fantastycznego 2023.

„V jak Vendetta” to komiks otoczony legendą. Przez lata, gdy z powodów prawnych nie mieliśmy dostępu do „Marvelmana/Miraclemana”, uchodził za pierwszy wielki popis umiejętności pisarskich Alana Moore'a dostępny do wglądu dla szarego czytelnika, za rzecz wybitną i kompletną na zarówno poziomie fabularnym jak i graficznym. Mimo iż jest to do bólu brytyjski komiks, (przynajmniej u genezy) to wykroczył poza swój rynek i uchodzi za światowe arcydzieło w obrębie całego medium, jedno z jego szczytowych osiągnięć stawiane w jednym rzędzie z takimi zaangażowanymi dziełami jak „Maus” Arta Spigelmana czy „Umowa z Bogiem” Willa Eisnera. Wszystko to stało się jednak z pewnym opóźnieniem, już po romansie Moore'a i Davida Lloyda z brytyjskim magazynem „Warrior”, który upadł zanim historia łotrzyka stawiającego czoło całemu totalitarnemu państwu dobiegła końca. „V jak Vendetta” wydano w drugiej połowie lat 80. w Stanach w dziesięciozeszytowej miniserii, wtedy ją również dokończono i pokolorowano. Dzięki temu historia dotarła do szerszego grona odbiorców w takiej formie, w jakiej dziś ją znamy. Obecnie w wydaniach zbiorczych, sprzedawanych w niezliczonych ilościach egzemplarzy, obiega świat i dotyka do głębi ludzi z różnych miejsc na Ziemi, których lektura zastała w nieciekawych czasach. Prowokuje do buntu i refleksji nad otaczającą rzeczywistością. Fabuła oryginalnie jednak jest parabolą opowiadającą o Anglii czasów młodości autorów, mających wówczas niewiele ponad dwadzieścia lat. Był to posępny okres dla Królestwa Brytyjskiego, szczególnie w sferze społeczno-politycznej zdominowanej przez rządy konserwatystów, co odbija się ponurym echem na kartach tej historii.


„V jak Vendetta” to rzecz na pierwszym planie inspirowana znanymi dystopiami science fiction, takimi jak „Rok 84” George'a Orwella czy „451° Fahrenheita” Raya Bradbury'ego, ale odnajdziemy tu też echa literatury obozowej i „Dziennika Anne Frank”. Akcja dzieje się po wybuchu bomby atomowej w Europie (w ówczesnych czasach, gdy Moore zaczynał pisać swój komiks, nie podano jeszcze do wiadomości publicznej, że nic nie jest w stanie przetrwać wybuchu atomówki), w której struktury państwa przetrwały w jakiś cudowny sposób tylko w Anglii. Główny bohater, podpisujący się jako V, to ofiara, która przetrzymywana była przez faszystów w obozie koncentracyjnym, gdzie robiono na nim doświadczenia. Z drugiej strony to jednak też pulpowy łotr biorący odwet na swoich oprawcach, a jego korzeni dopatrywać się możemy w bohaterach odcinkowych opowieści płaszcza i szpady z Hrabią Monte Christo na czele. Jest też na pewnym poziomie jak Zorro czy Batman, dlatego wygodnie rozgościł się na kartach komiksu i świetnie do tego medium pasuje. V jest przy okazji anarchistą i terrorystą, który prócz wymierzania prywatnej zemsty w imię wolności rozdaje ciosy opresyjnemu państwu. Działa niemal jak „Diabolik” ze słynnych włoskich komiksów spod znaku fumetti neri. Nie jest na pewno ugrzecznionym superbohaterem, bo często zabija i zazwyczaj czyni to z osobistych pobudek. Szukając jego korzeni w poprzedzających go słynnych fabułach, wskazałbym też na „Upiora w Operze”, który opowiadał o oszpeconym, szalonym geniuszu muzycznym zepchniętym do życia w kanałach. Natomiast sam Moore mówi wprost, że dużo ukradł z wizerunku pulpowej postaci granej brawurowo przez zamaskowanego Vincenta Price'a w filmie „Odrażający Dr Phibes” (1971). Tak jak Doktorowi Phibesowi, skrywającemu się również za maską, zemsta i szaleństwo przysłaniają bohaterowi Moore'a oczy i pchają go do działania. Natomiast marzenia o utopijnym społeczeństwie anarchistycznym podsycają coraz śmielsze czyny V, które są brawurowymi akcjami wymierzonymi w struktury państwa – podobnie postać grana przez Price'a wymierzała spektakularne kary ludziom odpowiedzialnym za śmierć jego żony. Również tak jak Phibes, V ma przy sobie kobietę – pomocnika. W przypadku V jest to młoda dziewczyna, szesnastoletni podlotek zmuszony przez niewydolny system do prostytuowania się i przy okazji z automatu, przy pierwszej próbie handlu ciałem, wpadający w ręce policji politycznej (z której łap szarmancko ratują ją V) przedstawianej przez Moore'a na kartach tej opowieści niemal jak gestapo. Autor zresztą nie stronił od dosłowności i nie pozostawiał złudzeń: słowo faszysta pada tu nader często.


To bowiem w dużej mierze też komiks o faszystach. Zupełnie nie komiksowych warto dodać, bo nie są to podkręcający wąsa hitlerowscy geniusze zła, a zwykli, szarzy ludzie omamieni przez reżim. Charaktery jakie podarował swoim bohaterom Moore nie czynią z większości z nich typowych antagonistów. To też nie karykatury, niektórych nawet da się lubić. To postacie z krwi i kości, które wplątały się w system z różnych powodów. W objęcia faszyzmu pchnął je nieraz brak nadziei na lepsze jutro, niedostatki w życiu uczuciowym, pragnienie stabilizacji i dobrobytu, a czasem chęć pięcia się w górę i zaistnienia na kartach historii. Niemal żadna postać nie jest tu czarno-biała. To poważne, dobrze skonstruowane portrety psychologiczne dowodzące, że Moore dużo nauczył się podczas swoich poprzednich, małych fuch i pierwsze arcydzieła – dłuższe komiksy – tworzył już świadomy swojego warsztatu.


Jak większość komiksów Moore'a i ten jest fabularyzowanym esejem na jakiś ważny dla autora temat. Jak już się pewnie domyślacie na łamach „V jak Vendetta” pisarz bierze na ruszt faszyzm i rozbiera go na czynniki pierwsze, przypatrując się przy tym strukturom społecznym, by ukazać, jak coś tak strasznego w ogóle może dojść do skutku. Druga płaszczyzna to romantyczna anarchia (Moore jednak rozgranicza chaos i anarchię, dając wyraźnie i mądrze do zrozumienia, że jedno nie jest równe drugiemu). To wizja utopii, która może i powinna zapanować w społeczeństwie idealnym, pozbawionym panów i władców, jednak nie ma szans na powodzenie. W finale rząd zostaje obalony i rozbity, a społeczeństwo wraca wręcz do czasów pierwotnych, ale zakończenie ogólnie pozostaje otwarte. W domyśle możemy sądzić, że historia prawdopodobnie się więc powtórzy i będzie powtarzała w nieskończoność, wszystko przez żądze pchające ludzi ku władzy. „V jak Vendetta” na tym poziomie to komiks anarchistyczny w wydźwięku, ale przy tym, co ciekawe, daleki od poetyki undergroundu.


Przypatrując się postaci V dochodzę też do wniosku, że jest w niej sporo z samego Moore'a, któremu w młodości system dał mocno popalić. Według legendy w szkole średniej został on za handel LSD wyrzucony poza nawias i pozbawiony jakiegokolwiek dalszego wykształcenia. Młody, pochodzący z robotniczej rodziny Alan imał się więc najgorszych zajęć i pewnie nie był zbyt dobrze traktowany, bo w „V jak Vendetta” czuć pewne napięcie, chęć wyrzygania się i literackiej zemsty na społeczeństwie, a może bardziej na ludziach u góry, którzy ustalają nieciekawe zasady tej gry? Czuć, że robiąc z V kulturowego erudytę, słuchającego przeróżnej muzyki, czytającego ambitne książki, grającego na fortepianie i śpiewającego kabaretowo-musicalowe piosenki kuglarza, Moore portretował samego siebie. Znając dziś jego skory do buntu charakter nie mam co do tego wątpliwości. Autor więc, tak jak postać za maską, skrywa się za swoim bohaterem, realizując zapewne swoje głęboko skrywane fantazje. Czyni też przy okazji z protagonisty postać tragiczną, trochę szekspirowską, a może nawet faustowską? Bardzo ciekawie w tym kontekście wypada również forma wydania zbiorczego „V jak Vendetta”. Album zaprojektowany jest tak, że jeśli podniesiemy go na wysokość twarzy, nadrukowane na froncie oblicze głównego bohatera w zbliżeniu, będzie pełniło rolę maski. To dość wymowny zabieg, dający do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy V.


Sama maska, którą, jak głosi kolejna legenda, podarował protagoniście rysownik David Lloyd, to oblicze Guya Fawkesa, niedoszłego zamachowca znanego z tego, że 5 listopada 1605 roku uczestniczył w spisku mającym na celu wysadzenie Izby Lordów. Został złapany i skazany na tortury, a jego postać buntownika przetrwała w miejskim folklorze. Symbol maski przerósł nie tylko komiks ale i swoją legendę – dziś jest wykorzystywany przez anonimowych protestantów na całym świecie z grupą internetowych aktywistów Anonymous na czele. Zdaję sobie sprawę, że pewnie duża w tym zasługa kasowej ekranizacji tego dzieła, wyprodukowanej przez Siostry (wówczas jeszcze braci) Wachowskich, od której jednak sam Moore stara się jako autor odcinać, ale musimy uczciwie przyznać – korzenie słynnych „kuloodpornych idei” tkwią w komiksie.


My znamy „V jak Vendetta” jako kolorowy album z dużą dawką zieleni, zebrany w formie grubej powieści graficznej, ale oryginalnie była to czarno-biała opowieść publikowana w częściach w magazynie „Warrior” który, jak wspominałem we wstępie, wyzionął jednak ducha zanim rzecz dobiegła do finału. Tak, za pierwszym podejściem Moorowi nie udało się jej ukończyć. Dziś tylko na ilustracjach dołączonych w dodatkach możemy podziwiać dzieło Lloyda w oryginale. Jestem pewien, że musiało robić zupełnie inne wrażenie w pierwotnej formie, gdzie łagodnie zaokrąglone brzegi rysunków Lloyda upodabniały się nieco do szablonów służących do nanoszenia farb na mury, często z treściami mającymi być formą protestu. Przypadek to czy świadomy zabieg, tego nie wiem. Niemniej te rysunki bez kolorów zdecydowanie działają na wyobraźnie. Nie jest to może opus magnum ani dla Lloyda (acz ten komiks zapewni mu nieśmiertelność) ani dla Moore'a (mimo iż jest chyba pierwszym jego arcydziełem), ale wszystkie warstwy bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jest w tym magia chwili i krzyk zdesperowanego, zapędzonego w kozi róg przez społeczeństwo człowieka. To też w gruncie rzeczy bardzo smutny komiks, bo mimo iż Alan Moore pisał go za czasu rządów Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, w ówczesnych nieciekawych realiach go otaczających, to ta opowieść jest dalej aktualna. Polska Anno Domini 2023 odbija się w nim jak w lustrze i obawiam się, że będzie tak również w następnych latach. Jest w tym siła komiksu Moore'a – jest cały czas aktualny, ale niezbyt dobrze świadczy to o kondycji gatunku ludzkiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz