czwartek, 2 listopada 2023

Król w czerni. Donny Cates.

 


Śmiesznie się czytało „Króla w czerni” przy równoczesnym młóceniu do bladego świtu w „Marvel’s Spider-Man 2” na PS5. Nie wiem, czy wieści do was dotarły, ale według wielu ludzi w internecie Marvel, Sony albo studio Insomniac wisi Donny’emu Catesowi sporo hajsu albo przynajmniej tonę uznania za zerżnięcie jego pomysłów na potrzeby gry. Czy słusznie? Raczej tak, skomplikowany temat, ja jednak nie o tym. Kalka jest wyraźna, ale na tyle pokrętna, że moje słowa nie są absolutnie spoilerem dla ludzi, którzy po poznaniu jednego z tych tytułów chcą wziąć się za drugi. Różnice między nimi za to pomogły mi lepiej dostrzec pozytywne i negatywne cechy wielkiego zwieńczenia starcia zapowiadanego w Marvelu od bardzo długiego czasu.

Skoro już udało mi się uniknąć spoilerów na wstępie, a przynajmniej taką mam nadzieję, przy opisie fabuły też opanuje długość swojego jęzora. Wystarczy wam wiedzieć, że jeśli cokolwiek w tym tekście będzie brzmiało dla was niezrozumiale, to „Król w czerni” będzie wymagał od was przypomnienia sobie lub zapoznania się ze wszystkim, co Donny Cates nawyczyniał w lore Venoma i innych glutów (tak będzie). Eddie Brock jest ojcem, nie przychodzi mu to łatwo, a z głębi kosmosu od dłuższego czasu swoje mroczne dupsko w stronę Ziemi wlecze Knull, wszechpotężne bóstwo symbiontów o aparycji przesadnie zębatego frontmana kapeli deathmetalowej lubującej się w jarmarcznych przebierankach. Czas inwazji wreszcie nadszedł i absolutnie nikt na niebieskim globie nie może czuć się bezpieczny.

Ze wskazanych na wstępie różnic głównie chodzi mi o skalę prezentowanych wydarzeń i rozmach prowadzących do nich przygotowań. Gra – ze względu na zamkniętą, krótką formę fabularną – zabiera się za eskalacje bardzo szybko i na szczęście też nie sięga w jej ramach do skali globalnej. „Król w czerni” za to jest finałem niemalże trzyletnich oczekiwań (a nawet siedmioletnich, jeśli wziąć pod uwagę retcon autorstwa Catesa). Zwieńczeniem jednej z najbardziej odważnych decyzji fabularnych w historii Venoma, do której przyrównać można w ostatnich latach chyba jedynie mistyczne konotacje promieniowania gamma wciśnięte w jestestwo Hulka przez Ala Ewinga. Był to krok kontrowersyjny, ale moim zdaniem również bardzo potrzebny w Domu Pomysłów powiew świeżości zgodny z duchem zawsze mile widzianego kosmicznego horroru.

Nie tylko tytuł nawiązujący do spłycanego przez lata dzieła Roberta W. Chambersa łączy Catesa z Lovecraftem. Knull jest istotą przedwieczną, starszą nawet od Maryli Rodowicz, podobnie do niej jest też personifikacją ciemności, pierwszą świadomością zrodzoną w pustce. To pozwala mu naginać mrok do swojej woli i z drugiego krańca wszechświata wpływać na niższe byty, czyli właściwie na wszystkie istoty w jego przypadku. Nie ma bata, żeby jakieś przypakowane przebierańce z podrzędnej planetki mogły mu podskakiwać. Już sam fakt, że zębaty hegemon kosmicznych fąfli staje naprzeciw armii trykociarzy ujmuje mu tonę powagi, ale mimo to jego przytłaczającą potęgę nadal w tym komiksie czuć. Nie pamiętam innego dużego eventu Marvela, w którym bohaterowie na start już wydawali się mieć tak bardzo przerąbane i ten ciężar nadaje „Królowi w czerni” wyjątkowy charakter. Nie dziwi zaangażowanie największych koksów na planecie. Nie dziwi, gdy ponoszą porażki. Zainteresowanego trykotami czytelnika akcja będzie trzymać za gębę bez litości. Przynajmniej na początku.

 
Nie pamiętam bowiem również innego wielkiego eventu superbohaterskiego, który skończyłby się tak szybko i to w efekcie deus ex machiny wziętej z tak głębokich czeluści metaforycznej dupy zabiegów literackich. Rozwiązanie nie jest może całkowicie przez Catesa zmyślone, ma jakiś tam sens w szerszym nawiasie kosmicznych bzdur Marvela, ale wkład własny bohaterów w ostateczny sukces jest znikomy. To też obnażył mi kontakt z produkcją studia Insomniac. W przeciwieństwie do gry, zwycięstwo tutaj nie wymaga wysiłku, przybywa samo w ostatecznym momencie i nie niesie ze sobą żadnych poświęceń. Z tym ostatnim można się nie zgodzić jedynie po zapoznaniu się z również zawartą w tym tomie kontynuacją burzliwego konfliktu. Szczegółów zdradzać nie będę, zwieńczenie jest interesujące i warto je poznać samemu.

Głównym jego plusem jest relacja Eddiego z jego synem, Dylanem, podobnie zresztą jak w całej reszcie runu Catesa. Przez te dziesiątki lat, które minęły od powstania „Zabójczego obrońcy” autorzy bali się chyba trochę podjąć pałeczkę ruszoną pierwotnie przez Davida Michelinie. Venom niby był bohaterem, ale skala jego moralności pozostawała w bardzo chwiejnym miejscu i lata akrobacji z innymi kolorami symbiontów niewiele zmieniły. Moim zdaniem dopiero Cates pchnął Eddiego w heroizm za pomocą banalnie prostego pomysłu. Rodzicielstwo jest tak wiarygodnym motywatorem, że nawet ratując calutki świat Venom pozostaje Venomem w całej swojej zębato-mackowatej złowrogości. Również relacje z innymi postaciami, ze Spider-Manem na czele, są jak zwykle u tego autora niezwykle angażujące. Można nawet czasem zapomnieć, że czytamy o zmyślonych dziwakach prężących muskuły w kolorowych getrach.

Graficznie wygrywa tutaj krótki fragment kosmicznej rozpierduchy zaserwowany na końcu albumu przez Keva Walkera. Stęskniłem się za symbiontami spod ołówków Ibana Coello i Ryana Stegmana, ale przy ich kapitalnej robocie musiałem i tak przynajmniej wspomnieć o tej perełce. Nawet jak na Walkera to złoto niespotykane, stylistycznie wyjątkowe i pocieniowane jak u Mignoli. Cała reszta głównej części albumu zachwyca wszystkim, może poza leciutko zbyt cartoonowym podejściem do mord, zwłaszcza u pana Coello. Bardziej za to podoba mi się u niego gruba, pewna krecha. Razem ze Stegmanem dostarczają ilustracje wypełnione intensywnymi ujęciami ruchu, zębatej agresji tysiąca macek i obowiązkowych w kosmosie Marvela laserów z dupy. W solidnym konturowaniu ta rozpierducha jest zwyczajnie wyraźniejsza, detale też robią większe wrażenie. Obaj jednak reprezentują szkołę opozycji w stosunku do typowego trykociarskiego realizmu i za to należy im się szacunek. 

 
Ostateczny werdykt? No z pewnością jest to lepsze od czwartego tomu „Venoma”, którego zawartość była wyraźnie zapychaczem przed wydarzeniami z „Króla w czerni”. Finałowe, wyczekane starcie z Knullem wita czytelników potężnym jebnięciem w pysk (takim przyjemnym, bez kinkshamingu proszę), potem serwuje kilka mocnych ciosów, ale bardzo szybko traci kondycję i pada na deski w kiepskim stylu. Wciąż uważam jednak, że Donny’emu Catesowi udało się mniej więcej zakończyć przygodę z Venomem w blasku chwały, paradując ze swoimi biegłościami na widoku. Jak na kosmiczną naparzankę rajtuzowców z kolejnym omnipotentnym niszczycielem wszelkich rzeczywistości historia ląduje zaskakująco daleko od żenady. Jestem ogromnie ciekawy, jak te wątki pociągnie Al Ewing.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz