Świat wydaje się pusty a życie pozbawione sensu. Co w takiej sytuacji począć? Można zostać kimś innym i zanurzyć się w wyimaginowanej rzeczywistości. Trochę to jednak niebezpieczne, bo nie wiadomo, co odkryjemy i jak kończy się ta droga. Monumentalne, bo ponad 260 stronicowe „Lekcje aktorstwa” są tylko częściową odpowiedzią na te dylematy. Nick Drnaso mierzy się ze złożonymi kwestami natury psychologicznej - ciężar tematu wpłynął tutaj na ciężar samego dzieła oraz jego ciężkostrawność.
Już scena otwierająca komiks jest charakterystyczna dla niego jako całości. Rosie poznaje w knajpie Dennisa. Romnowa się nie klei. Dopiero po jakimś czasie czytelnik uświadamia sobie, że ta para się zna i jest ze sobą od dawna, a teraz oboje grają wariację na temat swojego pierwszego spotkania, aby odświeżyć obumierający związek. Dobrze, obiecuję że nie będzie już więcej spoilerów.
Na dalszych kartach Lekcji aktorstwa poznajemy kolejnych bohaterów. Sporo ich, każdy nieco inny, ale jak to u Drnaso bywa, żaden nie jest specjalnie wybitny ani interesujący. Na pewno jednak coś im doskwiera, odczuwają w swoim życiu pewien brak, który nie potrafią jasno nazwać, ani nawet zidentyfikować. Każdy z osobna dowiaduje się o darmowych lekcjach aktorstwa. To tam poznają się między sobą i to bardziej niżby może chcieli.
Postacią scalającą grupę jest koordynujący zajęcia Jack. Czytelnik nie wie, czy jest on dobrodusznym geniuszem czy Mefistofelesem. W każdym bądź razie forsowane przez niego metody nauki aktorstwa przypominają raczej sekciarską terapię psychoanalityczną. Podczas kolejnych spotkań-seansów bohaterowie wcielają się w różne osoby, nawiązując między sobą w zawiłe relacje. Eksperyment ten prowadzi do wzmożonej interakcji, podczas której otwierają się wewnętrzne wrota skrywanych fantazji i nieprzerobionych traum.
Niepokój opowieści snutej przez Drnaso nasila się z chwilą, kiedy główne postacie oraz sam czytelnik, tracą poczucie rzeczywistości. Gra aktorska jest tak sugestywna, że zaczyna wypierać prawdziwe życie. Nie jesteśmy już w stanie oddzielić fikcji od świata obiektywnego. Docieramy tu do naczelnej refleksji wyłaniającej się z pracy twórcy „Beverly”. Jest to - bardzo postmodernistyczne w swoim rodowodzie - założenie o nieistnieniu granicy pomiędzy tym co realne, a tym co pozorne. W obu wypadkach życie bohaterów jest tak samo sztuczne i nieprawdziwe. Jedność osobowości zaś to tylko domniemanie wynikłe z przyzwyczajenia, ospałości umysłu.
Jeśli coś wydaje się niedopowiedziane w samej fabule historii, odpowiednich sugestii dostarcza nam forma komiksu. Świat wykreowany w warstwie graficznej autora Sabriny wydaje się wionąć pustką. Architektura wypada tu zimno i oschle niczym schematyczne plany zagospodarowania przestrzennego. Na tych wyjałowionych przestrzeniach pojawiają się postacie, których twarze przypominają maski. Jedna z bohaterek pracuje przy pisaniu dedykacji na seryjnie produkowanych lalkach. Autor wyraźnie sugeruje związek sztucznych przedmiotów z ludźmi.
Narracja zbudowana jest głównie na dialogach, w których postacie - ujęte w bliskich planach jak w sitcomie - zamknięte są w małych prostokątnych kadrach (wypada około piętnastu na stronę – dość sporo). Brnąc przez tak rozpisany komiks nieraz odczuwałem znużenie. Brak tu drapieżnej intensywności, mocy opowiadania, jaką widzę u pokrewnych Drnaso - jeśli idzie o „udziwniony” klimat opowiadania – starych klasyków jak Charles Burns czy Daniel Clowes.
Stoicka „czerstwość” narracji nawet jeżeli jest intencjonalna, nie staje się przez to bardziej interesującą. Problemy dostrzegłem także w samej konstrukcji dzieła, w której brak jest z góry narzuconego rygoru. Dlatego wiele epizodów wydaje się przypadkowych, niektóre zaś dialogi zwyczajnie nudzą. Drnaso nie korzysta z cudownych możliwości jakie daje skrót komiksowy - wyraźnie nie interesuje go posuwanie akcji do przodu, a jednocześnie wartości intelektualne poszczególnych scen czy rozmów, nie są na tyle absorbujące, aby poświęcać im aż tyle uwagi. Zapomnijcie o Ingmarze Begmanie.
Niewątpliwie, to co ja rozpoznaję jako wadliwe, mogło być misternie zaplanowane przez twórcę świadomego swych środków i możliwości. Nie będę jednak ukrywał, że wyraźnie rozmijam się z tego typu propozycją formalną. Bezbłędne rysunki, które wyglądają trochę jak wykreowane przez AI (stąd specyficzna – tak, tak, celowa - dehumanizacja świata i ludzi) oraz sama metoda opowiadania, która sprawia, że nie mogę nawiązać żadnej emocjonalnej więzi z jakimikolwiek bohaterem – ukazanym z naukową bezwzględnością niczym termit pod mikroskopem - zostawiają mnie obojętnym. Co prawda wątki psychoanalityczne nie są tu ukazane w sposób tak łopatologiczny, jak w np. w ostatnim filmie Ari Astera „Bo się boi”, niemniej jednak coraz bardziej upowszechniona w społeczeństwie – oraz rzecz jasna znacząco uproszczona - wiedza na temat różnych syndromów, wyparć czy kompleksów, sprawia że korzystające z niej dzieła kultury tracą na swej tajemniczości i są – że tak powiem – łatwe do rozgryzienia.
Z drugiej strony w Lekcjach aktorstwa udało się jednak zachować pewną dozę witkiewczowskiej Dziwności Istnienia – czyli tego, co niewytłumaczalne. Ponadto Drnaso celnie wyczuwa problemy nowoczesnego społeczeństwa. W świecie zlaicyzowanym jednostki ludzkie dryfują obok siebie niczym samotne wyspy pozbawione wspólnej płaszczyzny komunikacji. Nie bardzo wiedzą kim są i dokąd zmierzają. Zagubienie oraz brak poczucia nadrzędnego sensu to jeszcze nic. Wielu z nas nosi w sobie wewnętrzne pęknięcie, jakiś nieodgadniony mrok i prawdziwa tragedia polega na tym, że nie potrafimy go odpowiednio wyartykułować, ponieważ nie mamy ku temu odpowiednich narzędzi. Nick Drnaso je posiada i po raz kolejny nie zawahał się ich użyć.
Autor: Jakub Gryzowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz