niedziela, 11 czerwca 2023

Flash. Najszybszy Człowiek na Ziemi. Oficjalne wprowadzenie do filmu.

 


 

Na myśl o powrocie Batmana Michaela Keatona robi mi się mokro pod peleryną, ale ostatnie wyczyny Ezry Millera skutecznie ten entuzjazm gaszą. Mój hype na nowego filmowego „Flasha” jest w efekcie praktycznie zerowy. Do kina pewnie się wybiorę, niech się to Unlimited nie marnuje, ale bez szczególnego entuzjazmu. Po kilku pobieżnie obadanych w internecie opiniach byłem wręcz pewny, że komiksowe preludium do filmu ostatecznie zniechęci mnie to marnowania paliwa na wycieczkę do oddalonego o zawrotne 10 minut multipleksu, ale tak się nie stało.

Trzy historie, trzech złoli i jedno kopyto. „Najszybszy człowiek na Ziemi“ istnieje właściwie tylko w jednym celu. Trzech superkretynów wyciągniętych z drugiej ławki flashowego rogues' gallery służy za katalizatory na drodze Barry'ego Allena od nieporadnego amatora do trykociarza, który przynajmniej nie łamie sobie rąk przy prostych czynnościach mścicielskich. Uwaga spoiler: włochaty Juggernaut, bootlegowy Venom i megalomaniak puszczający bąki ostatecznie nie mogą się mierzyć z mocą wiary w siebie podbitej przez podstarzałych mentorów (w tej roli Batman i Henry Allen). Wzdycham tak mocno, że prawie dostałem hiperwentylacji.

 


 



Sztampa jak cholera, ale mimo to ten komiks naprawdę da się czytać bez większego bólu głowy. Przy nawet minimalnej ekspozycji na początku filmu, która przedstawi publice Flasha jako peleryniarza z nieco już większym doświadczeniem, tę historie są właściwie zbędne, to fakt. Przyznam też, że jakikolwiek rozwój postaci protagonisty jest tu mocno przyspieszony, naciągany wręcz. To typowa dynamika w stylu: „nie mogę tego zrobić, jestem za słaby!“ – „a właśnie, że możesz!“ – "o kurde, faktycznie!“. Chwila moment i Barry już wie, jak fazować przez obiekty bez naruszania ich molekularnej integralności, level up zasłużony tak samo jak w tutorialu dowolnego koreańskiego MMORPG. Złole mają swoje złolskie motywacje, z jednym wciąż mocno oklepanym wyjątkiem, a obywatele Central City szybko uczą się akceptować nowego obrońcę swojego miasta. Rzeczy dzieją się, bo muszą się dziać, pretekstowość fabuły jest oczywista.

Jeśli jednak porzuci się oczekiwania i usiądzie do tego komiksu jak do rozrywkowego superhero wycelowanego w średnio dojrzałą publikę, o ile potraficie to zrobić, to naprawdę można przebrnąć przez całość bez zgrzytania zębów. Narracja leci szybko, adekwatnie do tematyki, a intensywność prędkości głównego bohatera i związane z tym konsekwencje ukazano naprawdę nieźle. Poza tym jest najwyżej średnio, przesadnie wręcz tendencyjnie i momentami głupawo. Wciąż określanie tego komiksu mianem „najgorszego, jaki od dawna czytałem“ (a i takie opinie widziałem) jest grubą przesadą. Może to niechęć napędzana oburzającymi czynami Ezry, rozumiem to doskonale, ale staram się ocenić ten albumik jako osobne dzieło. Kenny Porter nie dał kompletnie ciała jako scenarzysta, a zgnilizna tocząca wyraźnie problematycznego aktorzynę nie jest jego winą.

 




Obrywa się też rysunkom, również moim zdaniem niesłusznie zresztą, w porównaniu do scenariusza warstwa graficzna błyszczy. Najbardziej problematyczna jest chyba stylistyka i widać to najmocniej w pierwszej historii ilustrowanej przez Ricardo Lópeza Ortiza. Gość lubi mangę, nie da się ukryć, sporo podpatruje od mistrzów ze wschodu, ale wciąż bardzo mocno siedzi w szkole amerykańskiej, więc wychodzi mu taka momentami pokraczna chimera, co dla niektórych jest słusznie niestrawne. Czasem mimika przekracza granice karykatury a Flash ma nogi jak pasikonik. Wiele rekompensuje tutaj jednak intensywna dynamika, co w historii o speedsterze jest konieczne. Potem jest część rysowana przez Juana Ferreyrę w zdecydowanie bardziej stonowanym klimacie z konkretniejszymi konturami i ujmująco żywą kolorystyką, trykotowy banał ale na porządnym poziomie. Albumik zamyka cartoonowa krecha Jasona Howarda, to taki mniej staranny Phil Hester (albo weselszy wizualnie Sean Murphy, nieogarnięty kompozycyjnie Declan Shalvey ewentualnie). Przerysowane proporcje, kwadratowe szczęki, ponownie tona ruchu na kadrach i choć, jak widać, w podobnym stylu działa wielu moim zdaniem lepszych artystów, to wciąż tragedii nie ma.

 




Dawno nie zjechałem żadnego komiksu od góry do dołu i byłem święcie przekonany, że tym razem będę miał okazję. „Flash. Najszybszy człowiek na Ziemi” nie ma żadnego prawa czytać się tak przyjemnie, to powinna być absolutna klapa. Zamiast tego to jedynie efekciarska wydmuszka kompletnie oddalona od poważnych aspiracji, co wcale jej nie szkodzi. Z jednej strony fabularnie spełnia swoją rolę wstępu do nowego filmu od DC, a z drugiej jest tytułem całkowicie zbędnym. Nikt nie potrzebował, nikt nie prosił, absolutnie nikt też nie musi czuć się zmotywowany do wciśnięcia tej pozycji na półkę. Jeśli jednak lubicie sympatyczne, banalne trykoty, w których nieopierzony bojownik o sprawiedliwość bez szczególnych trudności uczy się stąpać właściwą ścieżką, to macie przykład momentami aż zbyt klasyczny. Jest szansa, że wyciągnięcie z tego jakąś satysfakcję.


Autor: Rafał Piernikowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz