poniedziałek, 2 stycznia 2023

X-Men. Punkty Zwrotne. Masakra Mutantów.

 


Jeśli Marvel kiedykolwiek był faktycznie Domem Pomysłów, to Chris Claremont byłby w konstrukcji tego domu jednym z ważniejszych fundamentów. Nie mam nawet za bardzo okazji do kolejnego powtórzenia swojego ulubionego żartu z mutanckim bingo, bo siedemnastoletni staż Claremonta w pisaniu komiksów z X-Men był tym okresem, gdy później wałkowane do bólu motywy dopiero się rodziły. To właśnie on wprowadził do świata homo superior drużynowe crossovery, Dark Phoenix, alternatywną przyszłość z Nimrodem w roli głównej i masę silnych kobit (Rogue, Psylocke, Emmę Frost, Mystique i wiele innych), co nie było w tamtych czasach wcale tak bardzo oczywiste. Bez tego człowieka mutanci pewnie utonęliby w czeluściach uniwersum jak jacyś, nie ujmując, Inhumans.

Powtórzę się trzeci raz chyba (przeczytajcie sobie moje inne teksty o X-Men), ale mutanci łatwo nie mają w życiu, już w 1986 roku to było oczywistością nie do przeskoczenia. Morlokowie, grupa również stworzona przez Claremonta zresztą, to mają już szczególnie przejebane. ekipa wyrzutków (naród prawie!), którzy nawet w świecie wypełnionym gadającymi drzewami i humanoidalnymi zbitkami cegieł, muszą z różnych względów odcinać się od społeczeństwa w kanalizacji, chyba od samego początku swojego istnienia była dla Marvela narracyjną piniatą. „Punkty zwrotne – Masakra mutantów” to chyba kulminacja ich martyrologii. Motywowana chuj wie czym (przynajmniej na razie) ekipa Marauders schodzi bowiem do kanałów i rozpoczyna rzeź, mordując kogo popadnie. Podzielony skład X-Men w radzeniu sobie z tym dramatem wykazuje średnią skuteczność.


Można rzec, że fabuła kręci się w okresie burzliwym dla wychowanków Profesora X, ale w ich posranym życiu nie ma okresów spokojnych, więc organizacyjna kotłowanina nie jest niczym wyjątkowym. Oryginalny skład X-Men udaje rasistowską bojówkę, potajemnie działając jako X-Factor, a przywództwo nad resztą obejmuje pozbawiona mocy Storm (szefując też Morlokom). Więcej wiedzieć nie musicie, ale autorzy chyba nie do końca się z tym zgadzają. „Masakra mutantów” to bowiem niestety telenowela, przedramatyzowany harmider powierzchownych relacji i konfliktów, które tak naprawdę nikogo nie powinny obchodzić. Przez zdecydowaną większość albumu miałem ochotę przypominać wszystkim, pożal się się Boże, „bohaterom”, że „Halo, pamiętacie o Marauderach mordujących bez litości niewinnych ludzi?”. To, jak bardzo olany w tej historii jest koszmar zagłady Morloków jest dla mnie solą w oku i na obronę Claremonta powiem, że we fragmentach pisanych przez Louise Simonson jest to bardziej odczuwalne. Tak, wtedy komiksy cechowała nieco inna wrażliwość, ale przedkładanie wagi występów gościnnych kolorowych trykociarzy i nowego wątku z Apokalipsem nad faktyczny „Punkt zwrotny” jest niesmaczne.

Innym problemem może być charakter narracji wynikający z wieku zawartych w albumie zeszytów. Nie wiem jak wy, ale ja już trochę straciłem umiejętność akceptacji wszechobecnej ekspozycji, ścian tekstu wyjaśniających w każdej chwili, co bohaterowie myślą i robią. Głupio niby czepiać tego w komiksach z lat 80., ale przyjemność z czytania będzie mocno zależeć od waszego nastawienia i przyzwyczajeń. Entuzjaści napędzani nostalgią nie powinni mieć tego problemu. Dwa pozostałe mankamenty są raczej uniwersalne. Pierwszym jest pierdyliard postaci, z których właściwie ponad połowa mogłaby zostać z fabuły wywalona bez żadnej szkody dla treści. Drugi to, niestety, jakość tłumaczenia. Naprawdę chciałbym uniknąć tu biadolenia, bo translatorykę darzę ogromnym szacunkiem i nie odczułem zgrzytów przy innych tytułach w przekładzie Niki Sztorc, ale tutaj nie dało się nie zauważyć niezgodności. Pewne kwestie brzmiały dla mnie dziwacznie, więc porównałem je z oryginałem i ich pokraczność była skutkiem tłumaczenia albo zbyt dosłownego, albo kompletnie nietrafionego.

Zgońmy to jednak na te tony ekspozycji i sztywniacki język, jakim były pisane komiksy w latach 80. Skupmy się trochę na plusach, bo ich nie brakuje. Trzeba trochę chociaż spojrzeć na „Masakrę mutantów” przez pryzmat czasów i w tym kontekście samo podjęcie tak trudnego tematu robi wrażenie, to naprawdę ważny moment w historii X-Men, nawet jeśli atmosfera albumu trochę minimalizuje jego mroczny wydźwięk. To też perełka dla tych z was, którzy ciągle stawiają ołtarzyki starym wydaniom TM-Semic, soczysta piguła nostalgii superbohaterskiej i istotna cegiełka w konstrukcji obecnego obrazu mutanckiego uniwersum Marvela. Występ gościnny Daredevila jest właściwie zbędny, ale za to dzięki Thorowi dostajemy jeden z lepszych fragmentów zbioru. Raz, że jego relacja ze zwykłą, ludzką rodziną, u której przez chwilę koczuje, jest przeurocza. Ważniejsze jest dla mnie zaznaczenie jego obecności przy tak ważnych okolicznościach. Marvel często grzeszy utrzymywaniem swoich wątków w narracyjnych bańkach, a tutaj nordycki bóg słusznie zauważa, że warto by interweniować w obliczu rozpaczliwej sytuacji i interweniuje z ogromną skutecznością. Ostatecznie też trochę sobie zaprzeczę, bo choć wiele z obecnych tu postaci jest zbędnych, to zawsze cieszy mnie różnorodność obsady.

Zaskakując sam siebie, pochwalę również rysunki. Trzeba lubić staromodne trykociarstwo, to fakt, ale większość ilustracji jest naprawdę klawa, szczegółowa i pięknie pokolorowana, przynajmniej gdy nie zasłaniają ich dziesiątki dymków zasranych ekspozycją. To był ten okres komiksowej historii, kiedy John Romita Jr jeszcze nie był tak irytująco kwadratowy stylistycznie. Walter Simonson i Jackson Guice zachwycają niezwykłą jak na ten okres historii świadomością artystyczną, która przejawia się głównie w widocznie przemyślanej kompozycji poszczególnych kadrów. Do tego Sal Buscema, Alan Davis i Barry Windsor-Smith (między innymi). Można gadać, że szata graficzna tego starocia jest dobra jedynie „jak na tamte czasy”, ale nie mogę się zgodzić. Choć widać gdzieniegdzie niedbałość, potknięcia i techniczne ograniczenia, to moja nieco już przytłumiona nostalgia przy kontakcie z tym tomem nie zgasła.

„Punkty zwrotne – Masakra mutantów” to mus dla tych z nas, którzy już regularnie ustawiają się w kolejce na kolonoskopię, dla komplecistów przepięknie żółtej serii też. To również dobra propozycja dla świeżaków zainteresowanych tym, jak tropesy w świecie X-Men powstawały, wartościowe zapiski archiwalne dla bardziej zaangażowanych. Ten tom może jednak sprawić wam nie lada problem, jeśli lubicie superbohaterstwo w wydaniu bardziej nowoczesnym. Miłośników przyziemnego, kameralnego podejścia do gatunku pewnie przytłoczy ilością zbędnych postaci i zniechęci umniejszeniem powagi istotnego dramatu, a entuzjastów akcji może paradoksalnie wynudzić. Ja sobie na półce zostawię, cała seria „Punktów zwrotnych” prezentuje się bowiem pięknie i z reguły nie pozbywam się komiksów, ale są zdecydowanie lepsze sposoby na zainwestowanie tracących na wartości cebulionów.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz