Żaden dobry uczynek nie
pozostanie bez kary, a żadna dobra seria nie obejdzie się bez
średniawej kontynuacji, tak to już w życiu jest. Przygody Jeffa
Lemire z superbohaterami to loteria. Szanse na wygraną są co prawda
większe niż w naszym starym, dobrym Lotku, ale poza sztosami typu
„Animal Mana” i „Moon Knighta” zdarzają mu się też może
nie paszkwile totalne, a rzeczy jedynie przeciętne. „Czarny Młot”
to jednak jego autorska seria, jakość w skoncentrowanej formie i
jeden z najlepszych przykładów subwersji trykociarstwa ostatnich
lat. Według wszelkich reguł świata komiksowego, ryzyko spadku
jakości powinno przewyższać tu nadzieję na konkretną
jakość.
Założę, że pamiętacie mniej więcej fabułę
oryginalnego „Czarnego Młota”. Jeśli nie, to i tak nie macie
czego szukać w tym komiksie. No więc „Odrodzenie” teoretycznie
podejmuje wątki ostatnio tknięte chyba w spin-offie „Sherlock
Frankenstein i Legion Zła”. Lucy Weber, córka oryginalnego
Czarnego Młota, poszukiwania swojego ojca zwieńczyła objęciem
jego roli. Nie o tym jednak będziemy czytać, Lemire zabiera nas
dwadzieścia lat w przyszłość. Kobieta zakopała topór (młot?)
wojenny i zajęła się życiem rodzinnym. Nic jednak nie może trwać
wiecznie – zarówno prywata bohaterki, jak i bardziej spandeksowa
strona jej garderoby, stają się celem przysłowiowych fekaliów
uderzających w wiatrak.
Jeff Lemire pozamiatał totalnie
oryginalnym „Czarnym Młotem”, bo znalazł w tej serii idealny
konsensu wszystkiego, co komiksowe. Wykorzystał w pełni swoje
doświadczenie z historiami dramatów rodzinnych, rozgrywających się
w małych mieścinach. Uczynił tę solidną podstawę wyjątkową,
budując z niej zaskakująco przyjemną w odbiorze i wyważoną
zabawę trykociarskimi tropesami. Zręcznie łącząc pulpowy luz z
powagą snuł heroiczną i zarazem bardzo osobistą narrację, której
każdy element był przesiąknięty miłością do fikcji
superbohaterskiej i wielowarstwowymi komentarzami na jej temat.
Uniknął przy tym z grubsza mądrzenia się, to był inteligentny
fun, od miłośnika dla miłośników.
„Odrodzenie” idzie
w sumie za ciosem. Wszystkie kolejne tytuły z uniwersum Lemire'a
podążały z duchem popkulturowego czasu. Była era złota, srebrna
też, weszła w końcu dekadencja i grzybowe podróże w stylu
Morrisona. Teraz chyba przyszła pora na ponure początki XXI wieku.
Historia Lucy to z jednej strony odbicie mrocznej przyziemności
komiksów tamtych lat, a z drugiej dekonstrukcja do potęgi. Pozorna
sielanka życia na wsi ustępuje jawnej rozpaczy rodzinnych trudności
zamkniętych w bezdusznych blokach, a superbohaterska chwała to
tylko powód słabo skrywanego żalu i rozczarowania. Pogrążona w
marazmie, emerytowana heroska nie spieszy się jednak do ponownego
grzmocenia obuchem po łbach, okoliczności ją do tego zmuszają.
Gdy już jesteśmy prawie pewni, że komiks skupi się na awanturach
z dzieciakami i małżeńskich sesjach terapeutycznych, dziwność
wystawia swój łeb ze ściany, dosłownie.
Założenie brzmi
doskonale, obiecująco, sensownie w ogólnej narracji wszystkich
dotychczasowych tytułów z serii. Jestem jednak może nie
zawiedziony, ale lekko zmartwiony. Pierwsza część „Odrodzenia”
to historia powolna, teoretycznie naznaczona tym, co świadczyło o
świetności poprzedników, ale dużo bardziej rozwodniona. Nawet
jeśli zapowiada interesujący rozwój wydarzeń w przyszłości, to
robi to mało przekonująco. Lemire nie wykorzystuje też w pełni
swojego talentu do meta-komentarza łączącego wiele inspiracji z
klasyki superhero w kompozytowe archetypy, postaci typu Sherlocka
Frankensteina tu na razie nie uświadczymy. Także jego najmocniejsza
umiejętność, czyli trafne obrazowanie złożonej problematyki
rodzinnej, ma raczej skromne szanse na błysk przez pewną decyzję
fabularną. Mam nadzieję, że się mylę, ale na razie jest mdło i
kulawo.
Podobnie ma się rzecz z rysunkami.
Dean Ormston w oryginale zrywał czapki z głów razem z kawałkami
skalpu. Machał jakby od niechcenia kreską luźną, przyjemną dla
oka i lądował jakoś w ciekawej okolicy między stylami Darwyna
Cooke'a i Mike'a Mignoli. „Pułkownik Weird” Tylera Crooka i
„Sherlock Frankenstein” Davida Rubina zabrały nas w skrajnie
odmienne, ale niewątpliwie wyjątkowe rejony komiksowego wyrazu.
Caitlin Yarsky to zaś artystka względnie nieopierzona i choć nie
można jej odmówić własnego stylu, to nie jestem pewny, czy mi ten
styl odpowiada. Zdecydowanie można ją pochwalić za dobre
komponowanie zawartości kadrów, wszystko ma swoje miejsce i nie
jest to miejsce przypadkowe. Bardzo dobrze też wypada, gdy odważy
się pobawić w psychodelię, zarówno w samych rysunkach, jak i w
ich układzie na stronach. Robi to jednak zbyt rzadko, a w bardziej
powolnych sekcjach strony wieją nudą. Najbardziej jednak zawadza mi
mimika, pomimo wyrazistości, bo zbyt mocno trąca mi manierą
produkowanych taśmowo komiksów internetowych. Nie jest tragicznie,
w żadnym wypadku, ale nawet kolory bezbłędnego Dave'a Stewarta
wyglądają tu jakoś blado.
„Czarny Młot. Odrodzenie –
część 1” to początek nowej historii w kultowym już uniwersum i
jednocześnie opowieść tak nierówna i chwilami mdła, że trudno
mi nawet stwierdzić, czy zdeklarowani fani serii powinni wiązać z
nią jakieś nadzieje. Z jednej strony łatwo zauważyć wszystkie
cudne elementy składowe, z których czerpaliśmy radość
poprzednio, z drugiej najczęściej występują one w ilościach
śladowych. Jeff Lemire u mnie na półce zawsze znajdzie miejsce,
więc absolutnie nie przekreślam jeszcze szans na owocny rozwój
zaprezentowanych tu wydarzeń, ale w porównaniu do wszystkich
dotychczasowych tytułów wydanych u nas pod szyldem „Czarnego
Młota” (może poza „'45”), „Odrodzenie” jest w tym
momencie piątą wodą po kisielu i to takiego o smaku pokrzywy z
miętą (tak, to istnieje).
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz