„Co za chore gówno” - tak oto, sformułowaniem typowym dla bohaterów Charlesa Burnsa, można by podsumować jego najnowsze dzieło. Ten jakże wdzięczny, absolutnie nie pejoratywny zwrot, pojawia się także w niektórych pracach Daniela Clowesa i chyba najpełniej oddaje specyficzny klimat historii, która zawierają w sobie wyraźne pęknięcie. Coś tu jest nie tak. Poprzecinana retrospekcjami struktura narracyjna się gmatwa, strzępy podświadomości roszczą sobie prawo do bycia jedyną rzeczywistością, a nad całością losów protagonistów wisi Damoklesowy miecz nieodgadnionej tajemnicy. Oto świat, w którym przyszło nam żyć, przynajmniej przez 176 stron, świat, od którego trudno oderwać odurzone spojrzenie.
Pierwsza strona tej historii przedstawia szereg osiemnastu pionowych, czarnych i czerwonych prostokątów. Wpatrując się w białe linie graniczące pomiędzy nimi, dostrzeżesz lekkie migotanie. Ten niewinny zabieg, będący graficznym eksperymentem percepcyjnym, uświadamia nam, że wchodzimy w strefę psychodeliczną. Na następnych kartach Ostatniego spojrzenia poznajemy bohatera przypominającego nieco Tintina Herge'a eksplorującego, nieodpowiednie dla niego, oniryczne przestrzenie. Pojawiają się tutaj niepokojące motywy tak charakterystyczne dla estetyki Burnsa – ludzkie gady i spersonalizowane robactwo. Są też oczywiście narkotyki. To one są wehikułem, który przenosi nas z epizodu na epizod, w głębokim, niekończącym się tripie .
Sceneria ulega zmianie i poznajmy Doug'a, to on będzie głównym bohaterem tej opowieści, która z wolna - aczkolwiek pozornie - normalizuje się. (Równolegle przez cały komiks będziemy wracać do przygód à la Tintina w alternatywnym świecie, lub w krzywym/pękniętym zwierciadle rzeczywistości, albo - jeszcze inaczej – w podświadomości Douga). Znajdujmy się w środowisku młodzieżowym, podobnie jak w słynnym „Black Hole”. Widocznie Burns uważa - chyba słusznie - że we wczesnym okresie życia, człowiek jest podatny na wszelkiego rodzaju eksperymenty (prochy, nowe doświadczenia, miłości) i charakteryzuje się niezwykłą – już w dojrzałych latach niepowtarzalną - intensyfikacją zaangażowania emocjonalnego.
Doug jest młodzieńcem o artystycznych aspiracjach. Idzie z dziewczyną, z którą niezbyt mu się układa, na alternatywny koncert do jakiejś budy. Mamy lata 50' albo 60'. Przed występem wrzaskliwej kapeli zakłada maskę przypominająca fizys Tintina i przy akompaniamencie trzasków z zawieszonego na szyi magnetofonu, wygłasza teksty amerykańskiego bitnika Williama S. Burroughsa, swoistego patrona tej opowieści. Poza tym Doug to miły młody człowiek randkujący z dziewczynami. Po imprezie jedna relacja się kończ, a zaczyna kolejna. Chłopak poznaje tajemniczą Sarę. Mają się ku sobie i wszystko zaczyna wyglądać naprawdę wspaniale, gdy naraz odzywa się złowróżbny głos z domofonu - reminiscencje mrocznej przeszłości Sary.
Zaprezentowana historia nie jest kryminałem sensu stricto, mimo to czytelnik musi wcielić się w rolę detektywa, aby upstrzony flashbackami kalejdoskop zdarzeń, uporządkować we względnie logiczną całość. Co charakterystyczne dla postmodernistycznych dzieł tego typu, wiele dróg wydaje się prowadzić na manowce, to zmyłki, fałszywki, lub drzwi, po przejściu których, czeka nas jeszcze więcej pytań niż odwiedzi. Rzecz jasna komiks stanowi konkretną, przemyślaną całość, można go interpretować na wielu poziomach i z pewnością nie jest to historia o niczym. Wyraźne odbijają się tutaj, funkcjonujące już w świadomości powszechnej społeczeństwa, utarte frazesy badaczy podświadomości. Mamy bowiem w Ostatnim spojrzeniu doskonale zilustrowany motyw mechanizmu wyparcia, który w sposób fatalistyczny decyduje o przebiegu losów bohaterów. Jest też słynny lęk przed posiadaniem dzieci, który już wielokrotnie stawał się pożywką artystyczną, między innymi dla takich artystów jak David Lynch. Podobnie jak w Głowie do wycierania, w dziele twórcy „El Borbah” potencjalne potomstwo jawi się bohaterowi pod odpychającą, larwalną postacią.
Chciałoby się jeszcze wspomnieć o kompleksie ojca, kryzysie męskości, lękiem przed podjęciem większej odpowiedzialności, jednak te wszystkie tropy, mimo iż słuszne i trafne, nie są w stanie oddać charakteru całości dzieła oraz tego, co w nim wyjątkowe. Po takim arcydziele jak „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” Daniela Clowesa, można odnieść wrażenie, że postmodernizm w komiksie zjada swój własny ogon. Z drugiej zaś strony niezwykła poetyka komiksowa Charlesa Burnsa, jego wyobraźnia narracyjna, sprawiają że komiks śledzi się z zapartym tchem i wątki, które brzmią znajomo, nie wydają się owocem braku oryginalności, lecz są raczej objawem wyszukanej erudycji. Żongluje się tutaj stałymi elementami gry, na szczęście autor, żongler wybitny - z narkotycznego galimatiasu, w którym trudno odróżnić sen od jawy i gdzie bohaterowie błądzą, tracąc egzystencjalne punkty orientacyjne - potrafi wyłowić temat istotny. A jest nim dojmujące poczucie bezpowrotnej utraty, spierdolonego życia.
Być może tym, co decyduje o pełnym zaangażowaniu czytelnika w opowiadaną historię, jest jej warstwa graficzna. Znamy już ikoniczny, klarowny styl Charlesa Burnsa, jego szczelnie zamknięte w kadry rysunki - które przypominają klastyczny styl komiksowy z lat 50' - stanowią przeciwwagę dla chaosu i umysłowej dewastacji bohaterów. Wymowne jest też znaczenie przestrzeni pozakadrowej – powracające jak mantra puste prostokąty, wyobrażające lukę w świadomości, lub to, co ukryte, może najważniejsze i czego można się jedynie domyślać. Nowością u Barnsa jest pojawienie się koloru. Dla wielu przywykłych do mięsistych, czarno-białych grafik autora, będzie to trudne do zaakceptowania. Wg mnie to ciekawe poszerzenie możliwości graficznych twórcy, które nie odbiera jego pracom pierwotnego charakteru. Kolor, jak w starych komiksach, użyty jest tutaj oszczędnie - postacie i przedmioty wypełnione są czystymi, lekko przygaszonymi barwami z intencjonalnie ograniczonej palety. Nie burzy to, lecz podkreśla klimat pozornie normalnej historii w stylu retro, pod której powierzchnią lęgną się wszelkiej maści niepokoje i potworności z zupełnie innego świata.
Najnowsza propozycja Charlesa Burnsa nie zawodzi. Od pierwszego komiksu tego autora, który czytałem - czyli od „El Borbah” (wyd. pol. 2001) – wiedziałem że mam do czynienia z dojrzałym i w pełni ukształtowanym twórcą, który nie potrafiłby mnie zawieść. Mimo iż praca nad powieściami graficznymi jest tylko jedną z wielu jego działalności, to właśnie w tym medium - nad którym pochyla się pokornie, przez lata tworząc swoje zagadkowe historie - jest w stanie wyrazić się artystycznie najpełniej, włączając się tym samym do panteonu największych twórców komisu i kultury w ogóle. Można oczywiście powiedzieć, że w Ostatnim spojrzeniu nie ma jakiegoś nowatorskiego spojrzenia, lecz nie takie ambicje przyświecają artystom wyrastającym z tego pnia, co Burns. Otwieranie kolejnego komiksu tego autora, to kontynuacja dialogu ze starym przyjacielem, który z kolei prowadzi niedokończony dialog z Beat Generation, skupiając się na kontestacji popkultury. Jest więc całkiem swojsko, ponownie stykamy się z naszym i nie naszym światem, który - jakby powiedział Wojciech Has - nie jest snem, nie jest też rzeczywistością.
Autor: Jakub Gryzowski,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz