Uszczypnijta mnie, bo nie
wierzę! Dobry komiks wydany pod szyldem Marvel Fresh? Tytuł o X-Men
choćby minimalnie wyłamujący się z narracji powtarzanej od lat
powtarzanej do porzygu? No dobra, teoretycznie wiedziałem, że „Ród
X/Potęgi X” zbiera raczej (choć nie wszędzie) pozytywne
recenzje, ale Dom Pomysłów przyzwyczaił mnie ostatnio do takiego
średniactwa, że kiełbasy od nich psu bym nie dał. Kontynuując
swoją tendencję do zdradzania osądu już na samym początku
powtórzę – stratny byłby pies w tym przypadku, bo dawno
wyeskalowane do przesady superhero nie wciągnęło mnie tak
mocno.
Postanawiam spoilerów nie unikać względem samego
trzonu fabularnego, bo to i tak nie z niego płynie tu uciecha –
ważniejsze od tego, co się dzieje, jest to, jak to wszystko
stopniowo się tu odwala. Long story short, po wielu ciężkich
przejściach (jak to mutanci mają w zwyczaju) Xavier zdecydował się
przemodelować swoje podejście do ludzkości. Dodatkowo zmotywowany
nagabywaniem Moiry McTaggert, która odwala tutaj akcje w stylu „Na
skraju jutra” z Tomem Cruisem w roli głównej, porzuca plany
pokojowej koegzystencji z homo sapiens. Bierze Magneto i zaczyna
tworzyć dla posiadaczy Genu X osobny kraj, potęgę międzynarodową
właściwie. Dzięki cudotwórczym wytworom biologicznym wyspy ma
czym szantażować inne rządy, a w nowo utworzona utopia otwiera
swoje drzwi na nawet najbardziej powalonych mieszkańców, dopóki są
mutantami. Mało? To dorzućcie sobie jeszcze do tego wątki
rozgrywające się na przestrzeni tysiącleci, post-humanizm,
apokaliptyczą walkę z opresorem i takie tam pierdółki.
Powyższy opis jest w sumie i tak szczątkowy, bo trudno zwięźle streścić tę ekscytującą paradę niesamowitości, którą rozrośnięta ekipa Profesora X odgrywa na stronach tego albumu. Postawienie status quo na głowie jest co prawda częściowe, Marvel chyba zesrałby się na niebiesko, gdyby w historii z X-Men na okładce nie było Sentineli, ludzkich fanatyków i bucowatego Cyclopsa, ale to, co się zmienia, zmienia się diametralnie. Po wydarzeniach z „Avengers vs X-Men” mutanci nauczyli się, że mogą wpływać na całą planetę i bezczelnie z tego korzystają, złodupcy będący dotąd zaprzysiężonymi wrogami ekipy Xaviera momentalnie dostrzegają korzyści płynące z takiego obrotu spraw i nie ma właściwie mowy o ponownym osadzeniu homo superior w roli udręczonej, rażonej nietolerancją mniejszości. Czas negocjacji się skończył i jakby przesadny ten komiks czasem nie był w obrazowaniu desperacji mutantów, bardzo podoba mi się obserwowanie tych postaci w zupełnie innych rolach. To ludzie, którzy rzygają już prośbami o akceptację i przestają ukrywać potęgę, jaką dają im ich moce i zdobycze biotechnologii.
Nawet motyw walki o przetrwanie, starcie z teoretycznie przytłaczającym przymierzem „proludzkich” bigotów, jest tu chwilowy, mutanci radzą sobie z problemem błyskawicznie i bezwzględnie. Nie zważają też na cenę zwycięstwa i choć, jak się szybko okazuje, Krakoa nawet na martwość bohaterów ma odpowiedź, ich poświęcenie wciąż wydaje się mieć faktyczne znaczenie. Ogromne propsy dla Hickmana, bo udało mu się jakimś cudem utrzymać w całym komiksie atmosferę niezwykłej doniosłości opisywanych wydarzeń. Na co drugiej stronie odpierdzielają się jakieś kompletnie bzdurne, epickie i trykociarskie do bólu przewroty fabularne, ale scenariusz nie wędruje w rejony autoparodii. To trochę tak, jakby Hickman przeanalizował superbohaterskie tendencje do przesady maglowane na przestrzeni lat przez innych i przekuł je w coś, co w granicach tego niedorzecznego uniwersum faktycznie ma sens. Coś faktycznie nowego. Dał też swoim bohaterom całkiem logiczne powody do zmiany postępowania i na kanwie tych powodów utkał interesujący twist fabularny, który jednak minimalnie blednie przy zajebistości pozostałych wydarzeń.
Postawienie prawie wszystkiego na
głowie trudno jednak przeprowadzić bezboleśnie i dostrzegam w „Ród
X/Potęgi X” mały problem – Hickman lekko wylał dziecko z
kąpielą i odstąpił też od tego banału, który miłośnikom
X-Men był zawsze drogi. Brakuje tutaj skupienia na relacjach między
mutantami, momentami mamy wręcz zaprzeczenie dotychczasowych
relacji, bo tak, bo wymaga tego sytuacja. Jak wspomniałem, powody
takiego stanu rzeczy wydają się na ogół nie robić kurwy z
logiki, ale nie udało się uniknąć uproszczeń. Na zagłębianie
się we wpływ nowej sytuacji na stosunki międzymutancie też po
prostu brakuje tutaj miejsca, może poza robiącym za niepokojąco
charyzmatycznego guru sekty Xavierem i niezbywalną megalomanią
Mistera Sinistera. Pierwszy plan przejmuje interakcja nowego narodu
ze światem, a ilość jego istotnych obywateli ogranicza każdemu z
osobna czas antenowy. Ledwo to zauważyłem, śledząc narrację
prowadzoną na różnych liniach czasowych (prawie jak w „Źródle”
Aronofsky'ego), przerywaną podającymi strawną ekspozycję
infografikami, ale kompletnie zignorować tego problemu się nie da.
Szacun z drugiej strony za zepchnięcie Logana na drugi plan,
przynajmniej w większości albumu. Eksploatowanie Wolverine'a to w
końcu najtańsza zagrywka, zupełnie niepotrzebna do sukcesu
najwyraźniej.
Ogromnie cieszy mnie też wizualna konsekwencja
tego komiksu. Jak na taką kobyłkę, bo 448 strony to nie w kij
dmuchał, ilość zaangażowanych w projekt artystów jest szokująco
mała. Zwykle, gdy Marvel musi poprowadzić jakieś wątki przez
kilkanaście zeszytów, już po drugim numerze łapki ich świerzbią
i jakiś nieszczęśnik musi z ilustratorskiego stołka spaść. Oba
w zawarte w tomie tytuły rysowali tu natomiast ci sami artyści,
kolejno Pepe Larraz i R.B Silva (z przewagą tego pierwszego). Obaj
panowie są zresztą bardzo utalentowani, a ich style współgrają
ze sobą bezkonfliktowo, żadne przegięte zmiany estetyki nie
wytrącą was tu z klimatu. Oczywiście „Ród X/Potęgi X” to
wizualnie rasowe peleryniarstwo nowej ery, efekciarska kawalkada
barwnych obrazów, laserów z dupy i cyfrowej kolorystyki. Jest to
jednak graficzny trykot bardzo dobrej jakości, narysowany
pieczołowicie, z dbałością i szczegóły i zrozumieniem metodyki
narracji kadrami. Grający główne skrzypce Pepe Larraz to bestia
dynamiki, mocnych konturów i wyrazistej mimiki, a z kapitalnymi
kolorami autorstwa Marte Garcii strony tej historii nierzadko
wyglądają bardziej widowiskowo od wysokobudżetowych filmów
sci-fi. Jasne, może i to plastik szyty na miarę i nadal preferuję
arty nieco bardziej stylizowane i wciąż bardziej chwalić będę
kolorystykę mocniej spójną na przestrzeni poszczególnych stron
lub wątków, ale obecny tu kunszt trzeba docenić. Nawet jeśli jest
wytworem wielkobudżetowego, koroporacyjnego potworka.
Po wylaniu z siebie zachwytów pora na trochę refleksji. To przecież nie jest pierwszy komiks z Marvel Fresh, który mi się spodobał, niektóre podobały mi się nawet bardziej („Nieśmiertelny Hulk” i „Silver Surfer. Czarny”, trudno je przebić). Nie jest też tak, że ze świecą szukać w miarę świeżych, w miarę dobrych komiksów o mutantach. „Ród X/Potęgi X” punktuje u mnie, bo dawno nie porwała mnie tak kretyńsko przegięta i do bólu trykociarska historia. Brnąłem raczej w to superhero, które choćby pozorowało minimum przyziemności, a Hickmanowi udało się oczarować mnie rozciągniętą na setki tysięcy lat historią o nadludziach zmieniających zasady rządzące całym światem. Albo to ja głupieje, albo to Marvel w swoim rozmyślnym serwowaniu eskapizmu stał się na chwilę wydawnictwem nieco mądrzejszym.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz