niedziela, 9 października 2022

Batman. Stan Przyszłości.

 


 

Jakiś czas temu, jak część z was zapewne wie DC Comics spuściło trochę Scotta Snydera ze smyczy i pozwoliło mu przenieść na tony papieru sny, które wyśnił kimając po kilkunastu browarach w namiocie na jakimś ramolskim festiwalu muzycznym. Tak powstał event „Metal” – popisowa galeria karykaturalnej epickości obecnej praktycznie jedynie w gatunku superhero i przykład na to, że krawędziowość nie wykoleiła się niestety w latach 90. Podobało mi się, cholera wie czemu, ale ciesząc się z tych bzdur (jak i później z ich zakończenia) nie zdawałem sobie sprawy z jednego. To przecież ogromne wydarzenie na skalę całego uniwersum DC, przecież po tym znowu będzie jakiś reset, przecież bzdury to dopiero się zaczną!

„Stan przyszłości. Batman” próbuje nam wcisnąć nowego futurystycznego Gacka, nie ze mną te numery! Terry McGinnis z „Beyond” mi wystarczy, idźta mi z tym… całkiem niezłym komiksem? Zaraz, moment, nie tak miało być, od nowa.

Witajcie w przyszłości, mieszkańcy Gotham. Rok mamy teoretycznie 2025, ale już teraz możecie cieszyć się takimi zdobyczami technologii jak cyberwszczepy, mechaniczne protezy, nieustanna inwigilacja za pomocą paramilitarnych dronów i bezlitosne robokopy patrolujące ulice. To wszystko dlatego, że Cyberpunk jest ostatnio modny w cholerę, a „Metal” namieszało we wszechświecie na tyle mocno, by pozwolić scenarzystom odwalać fikołki logiczne w seriach po piętnaście na raz, na perfekcyjnym szpagacie kończąc. No ale nie czepiajmy się, przecież to trykoty, tu już 40 lat temu po ulicach łaziły cyborgi i genetycznie modyfikowane goryle.

 



Akcja skupia się na teoretycznie niczym konkretnym, bo album jest zbiorem historii o różnym stopniu powiązania i niekoniecznie utrzymanej spójności, co jest jednym z niewielu mocno zauważalnych problemów. „Stanowi przyszłości” (temu przynajmniej, bo rozumiem, że będą jeszcze inne) można zarzucić głównie peleryniarską błahość. Skomplikowanej myśli tu jak na lekarstwo, rzuty na ambicje są sporadyczne i nie zawsze udane. To widowiskowe czytadło, kolorowy akcyjniak i całkiem wporzo okazja do zetknięcia się z rzadziej wykorzystywanymi postaciami. To ostatnie to w sumie ogromny plus.

Jakiś tam motyw przewodni jednak jest, bo Gotham w żelaznym ucisku trzyma Magistrat – uzbrojona po zęby, dystopijna milicja, której głównym zadaniem jest bezmyślne i bezkrytyczne ładowanie ołowiu w każdego nieszczęśnika w masce. Skojarzenia antymaseczkowe (mam kurwa nadzieję) zupełnie przypadkowe. Szkopuł w tym, że Bruce Wayne gryzie piach (szok!), więc walczyć z reżimem musi walczyć Batman. Nie rozumiecie, inny Batman, taki dla odmiany mniej burżuazyjny. Okoliczności zmusiły nietoperka do zostania obrońcą zarówno milusich mścicieli, jak i oprychów, bo niesprawiedliwość jest rażąca. W efekcie mamy okazję obserwować Mrocznego Rycerza w (trochę) innej roli w jednym z wątków, wychodzi to nawet nieźle. Jeszcze lepiej czyta się o Batmanie (znowu innym, ale to dłuższy temat), który w realiach już całkowicie kalkujących stylistycznie i klimatycznie „Cyberpunk 2077” odgrywa niemalże punkowego partyzanta i trochę leci w szurstwo zarazem. Może to z maseczkami jednak było na poważnie.

 




Zaangażowanie stosunkowo młodych scenarzystów, którzy nie mieli jeszcze okazji zaliczyć poważnej wpadki wyszło zbiorowi na dobre. Ram V napisał wciągający heist w pociągu, ale zabrakło mu miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Gene Luen Yang wprowadził nas w świat przedstawiony za pomocą zawierającego klawy body horror prequela z Supermanem w jednej z głównych ról, no i zaangażował też jednego z moich ulubionych gackowych złoli - Pyga. Mariko Tamaki pokazała, jak w Gotham przyszłości walczy się o przetrwanie, ale jej opowieść kapkę zaczęła na koniec zjadać własny ogon. Reszta też poradziła sobie nieźle, może z wyjątkiem Stephanie Phillips – kończący album rozdział z Harley Quinn zaczyna się obiecująco, ale jej bohaterka szybko porzuca szpanowanie psychiatrycznym talentem na rzecz nieskładnej gonitwy za nieciekawym przeciwnikiem. Poprowadzona piórem Paula Jenkinsa ekipa zbiegów z Arkham w roli ruchu oporu zachowuje się, pomimo wyraźnych starań scenarzysty, całkowicie niecharakterystycznie, ale czyta się to przynajmniej dosyć gładko. Tak samo jak i cały album zresztą, bezstresowa rozrywka na wolne popołudnie.

Jest też na co popatrzeć, „Stan przyszłości. Batman” to naprawde nieźle narysowany komiks, z małymi wyjątkami. Wpienia mnie niemiłosiernie wizualna niespójność, nie chce mi się absolutnie wymieniać wszystkich artystów w albumie cierpiącym na ich przesyt, więc rozdam tylko laurki. Dan Mora i Otto Schmidt wpasowali się w cyberpunkowy sznyt, lecąc delikatnie w stronę ostrej i dynamicznej kreski charakterystycznej również dla Seana Murphy'ego. U obojga kapitalnie wyglądają też kolory (przy okazji zupełnie odmiennie), gdzie Schmidt za swoje rozmyślnie ograniczone palety odpowiedzialny był sam, a Morę wspomogła setkami barw Jordie Bellaire. Złoty medal tęczowego pędzla (tym razem konotacje umyślne) należy się jednak Tamrze Bolivan. Kolorowane przez nią rysunki Nicka Deringtona to przykład tego, co w superhero chciałbym widzieć częściej – odejścia od patorealizmu i plastikowej, typowej maniery epickiej muskularności kreślonej na jedno kopyto. Wymowność stylu, rozpoznawalność i cholernie mocny kontur. Oczywiście to również jeden z najkrótszych rozdziałów w całym tomie.

 



Jak zwykle się rozpisałem, a moja opinia na temat „Stan przyszłości. Batman” jest właściwie prosta. To całkiem dobry skutek katastroficznie przeciągniętego i przesadzonego eventu, potencjalne źródło większej popularności dla kilku zdolnych twórców i grupki interesujących postaci. Coś, co przeczytać w sumie można, ale absolutnie nie trzeba. Raczej nie zabije waszych szarych komórek, choć również w żadnym stopniu nie wspomoże was w walce o zachowanie sprawności umysłowej na starość. Takie ładne, strawne nic wyjątkowego. Mogło być gorzej.

 Autor: Rafał Piernikowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz