sobota, 10 września 2022

Król Thor. Jason Aaron

 


 

Zagram sobie nauczyciela z podstawówki o średnio wychowawczym podejściu: „Jasiu, Ty przecież zawsze piątki do domu zanosisz, a tu trója?”. Nie spoczywa na mnie jednak ciężar pedagogicznego obowiązku, więc mogę ograniczyć się do krytyki. Jason Aaron to kopalnia pomysłów, gość wprowadził do przygód Thora wiele powiewów świeżości i po wsze czasy będzie mu za to wdzięczność należeć się. Z jakiegoś powodu uznał jednak, że odpowiednim sposobem na zakończenie tego pasma sukcesów będzie garść kompletnych sztamp z zakresu mitologii nordyckiej Marvela.

 




„Król Thor” to takie post-apo do potęgi milionowej. Zamiast planety, której populacja poszła w pizdu na skutek kilku atomowych grzybków, mamy wszechświat zgrzybiały ze starości. Zamiast jednego gościa i jego obligatoryjnego psa, mamy Thora, jego brata, potomczynie i kosmicznego rekina, między innymi. Niby więcej luda, ale na skalę kosmosu zagęszczenie populacji jest równie marne co owłosienie na czubku mojej udręczonej głowy. Co gorsza, Loki uparcie odstawia Lokiego i po dobyciu legendarnego Nekromiecza (+5) rzuca się do gardła swojemu spróchniałemu, omnipotentnemu bratu. To jednak nie wszystko! Atmosferę podkręca też powrót pewnego (tudum, tudum, TUDUUUM!) bladego niemilca.

Ta, Gorr powraca, by siać zniszczenie, weltschmerz i złe nawyki dentystyczne. Czemu? Po co? Mieliśmy zamkniętą historię z dosyć satysfakcjonującym końcem i w miarę złożonego antagonistę, którego story arc został domknięty. Ale nieeee, ludzie za bardzo go lubili, rzucali hajsem w kieszonki wydawcy, trzeba go przywrócić bezzwłocznie. Skoro już i tak mamy w dupie oryginalność, to zagrajmy najbardziej znany motyw z życia Thora! Niech Loki znowu będzie chciał go zamordować, a może jednak nie, ale chyba jednak tak? Bóg kłamstw w wersji zabójczego tsundere to przecież tak pieniężny pomysł. Na koniec zróbmy z tego konflikt za skalę wykraczającą poza realia rzeczywistości, żeby ułatwić odbiorcom wczucie się w fabułę.




Jak zwykle, im więcej, tym gorzej. Mam w swoim rozczarowanym serduszku miejsce na nadzieję, więc wierzę, że to po prostu zarząd Marvela przystawił Aaronowi pistolet do głowy i kazał doić dawno już martwą krowę, bo kiedyś dała pyszne mleczko. Poza całkowicie oderwanym od wyjątkowości reszty runu trzonem, „Król Thor” jest bowiem klimatycznie i jakościowo (pod względem wykonania) spójny z resztą roboty scenarzysty. Facet po prostu potrafi pisać komiksy, trzymać pejsing i prowadzić dialogi nieco zbyt naznaczone patetyzmem. W skrócie, bardzo dobrze wykonał tego potworka. To byłoby dobry komiks, naprawdę, gdybyśmy nie widzieli jego popisowych numerów już dziesiątki razy. Zdecydowanie na plus gra tu oderwanie całości od spandeksowego uniwersum, to ponura, kosmiczna epopeja fantasy. Minusem jest to, że nie można zignorować powiązania tej historii z resztą serii. To wyraźnie zakończenie, w perspektywie całości raczej słabe i dosłownie grające karta Deus ex machina.

Przynajmniej Esad Ribić daje radę, ale to żadne zaskoczenie. Muszę przestać biadolić, jak to za każdym razem robię, że nie wolę przerysowaną stylizację i wyrazistość od quasi-realistycznego, delikatnego, malunkowego perfekcjonizmu w stylu Šejica, Del'Otto, Djurdjevica i Ribicia właśnie (wiem, pewnie nie dla wszystkich ich rysunki wyglądają podobnie). Wyraźnie przecież jarają mnie te epickie kadry udające bardziej udane ilustracje z podręcznika do D&D i naprawdę nie umiem się w „Królu Thorze” do niczego przypierdzielić, może poza minimalnie zbyt bladymi kolorami. Ribić robi też jedną rzecz, która usprawnia jego robotę w medium komiksowym, przynajmniej w porównaniu do podobnych artystów – upraszcza szczegóły i wzmacnia kontury w mniej istotnych i bardziej dynamicznych momentach. To znacznie ułatwia śledzenie akcji, gdy robi się intensywniej i wskazuje nam bez zgrzytu, kiedy powinniśmy wzrok na chwilę zatrzymać. Mistrzowska robota, chcę więcej takiego przemyślanego ilustratorstwa w komiksie amerykańskim.

 



Gdyby skupić się na myśli, że „wszystko dobre, co dobrze się kończy”, wspaniała robota Jasona Aarona przy dziejach boga gromów mogłaby trochę stracić przez to, jak bardzo „Król Thor” polega na mocno już ogranych schematach. Doskonałe wykonanie trochę pomaga, zwłaszcza pod względem wizualnym, ale trudno nie czuć choćby lekkiego kwasu w porównaniu do świeżości poprzednich tytułów, może to tylko klątwa Marvel Fresh. Jak pewnie zauważyliście, uniknąłem porównań do filmu „Thor: Miłość i grom” i zrobiłem to specjalnie, bo mimo wszystko komiks zapamiętam. Może nie lepiej, ale pewnie na dłużej. 


Autor: Rafał Piernikowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz