Parę dni temu Gniazdo Szeptunów chwaliło nas za profesjonalizm. Tymczasem ja coraz częściej czuję się jak gówniarz, bo przychodzi mi pierwszy raz zetknąć się z żelazną klasyką jaką niewątpliwie również są „Niewidzialni” Granta Morrisona. Być może nie jest to kamień milowy na miarę „Swamp Thinga” czy „Sandmana”, ale mimo wszystko komiks ważny dla dorastania anglosaskiego oblicza medium.
Tytułowi „Niewidzialni” to ekipa stworzona na wzór „X-Menów” – piątka ludzi z zastępującym tradycyjne supermoce potencjałem magicznym, z którego korzystają, by walczyć o uratowanie świata przed kontrolującymi go, biurokratycznymi złolami z wąsem. Zebrane tu części opowieści strukturą nieraz przypominają więc komiksy o kalesoniarzach, ale w gruncie rzeczy nimi nie są. W tematyce historie ukierunkowane są natomiast na zagadnienia jak magia chaosu, okultyzm, tarot i tego typu rzeczy. To gnostyckie, wielowarstwowe rebusy powiązane przez Morrisona z popkulturą i anarchizmem. Rebusy szukające przy okazji związku z magią w różnych dziedzinach życia i kultury. Kupuję wizję Szkota i to zdecydowanie coś dla mnie. To chyba mój ulubiony jego komiks, w którym dodatkowo – przynajmniej na razie – brak jakiegoś strasznego i potencjalnie przytłaczającego dla czytelnika bełkotu.
Przyznam po raz wtóry, że absolutnie nie jestem fanem Morrisona, ani już nawet wiernym czytelnikiem, bo umknął mi „Animal Man” i „7 żołnierzy”, ale muszę przyznać – bardzo polubiłem „Niewidzialnych”. Szkoda trochę, że autor nie dostał do współpracy rysowników z innej parafii niż „przyzwoite rzemiosło”, bo może jego komiks zmieniłby się w prawdziwe, odważne arcydzieło. „Niewidzialni” często są rozpatrywani jako dzieło kontrkulturowe, ale od strony graficznej to zdecydowanie popkultura. Mało odważna i formalnie bardzo nudna. Wyobrażam sobie ten komiks pociśnięty przez artystę klasy Dave'a McKeana i zgrzytam zębami, bo wtedy mielibyśmy do czynienia z czymś naprawdę ocierającym się o absolut. A tak mamy dobry i świeży (nawet dzisiaj) komiks od strony fabularnej, w którym grafy zostały całkowicie położone.
Mimo wszystko seria się nie zestarzała i do dziś owiana jest legendą. Smuci mnie trochę brak dodatków publicystycznych, a chyba w tym przypadku jest o czym opowiadać. O ile dobrze pamiętam, Morrison prosił właśnie o to, by nad jednym z zeszytów „Niewidzialnych” czytelnicy się masturbowali w celu nadania mu magicznej mocy. Serio. Takie rzeczy zdarzały się w komiksie mainstreamowym dla dorosłych tamtego okresu. W medium znaleźli bowiem przystań wszelkiej maści mistycy z Alanem Moorem na czele. Przy okazji, to właśnie też tytuł, na którego łamach toczyła się rzekoma magiczna wojna dwojga mistyków – Moore'a i Morrisona. Nie dostrzegłem, prócz motywu z przypinkami, jakichś konkretnych nawiązań do Moore'a, czy wsadzania koledze po piórze palca w oko, ale może bardziej zorientowani w twórczości Szalonego Szkota wyłapią więcej elementów. Ja sam dopiero zaczynam przygodę w świecie „Niewidzialnych” i cieszę się bardzo, że jeszcze kilka tomów przede mną. Jak Bozia pozwoli, to kupię też Animal Mana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz