sobota, 14 maja 2022

X-Men. Punkty zwrotne. Wojna o mesjasza

 


Chciałem zacząć od ultrazabawnego żartu o X-Menowym bingo – rozumiecie, w tych komiksach przewijają się nieustannie te same tematy, więc można w sumie zgadywać na ślepo, o czym będzie kolejna historia. Myślałem nawet, że potencjalnych wątków jest za mało, by zapełnić wszystkie 25 kafelków na planszy. Muszę jednak zwrócić honor, ktoś w internetach już oczywiście stworzył takie bingo, bzdurek starczyło na zapełnienie całości, a „Wojna o mesjasza” nie wyczerpuje nawet połowy z nich. Nadal jednak te mutanckie wojaże wydają mi się być cholernie monotematyczne.

Nie za bardzo mieliśmy szansę kiedykolwiek o tym zapomnieć, ale dla pewności przypominam – mutanci nie mają łatwo. Ciągle ktoś usiłuje ich wybić, a większość z rysujących się przed nimi przyszłości wygląda z jakiegoś powodu gorzej od tych, które w swoich wizjach dostrzegają inne superistoty w Marvelu. Z jednej z takich przyszłości pochodzi znany Wam już pewnie Bishop, drugi (po Cable'u) z najbardziej upartych przeskakiwaczy temporalnych. Aby uniknąć okropności wszelkiego rodzaju, postanawia on (jak to zwykle bywa) zdecydować się na zło, swoim zdaniem, konieczne. Sprzymierza się ze Stryfem, złym klonem Cable'a i posiadaczem najbardziej niepraktycznego męskiego pancerza w całej historii fikcji i planuje zamordować Hope Summers – tytułowego mesjasza wszystkich mutantów. Wolverine i jego ekipa do zadań brutalnych musi go oczywiście powstrzymać, a jakby tego było mało we wszystko wplątuje się też Apocalypse.



Uprzedzałem, że brzmi typowo? No to już nie będziemy się na tym skupiać, przynajmniej nie ma tu nigdzie Phoenix Force i Sentineli, o dziwo. Nie jest też szczególnie poruszana kwestia nietolerancji, a tego akurat żałuję, bo to zwykle najbardziej ugruntowany motyw we wszystkich tytułach X-Men. Skupmy się na tym konkretnym „Punkcie zwrotnym” – czy to faktycznie punkt zwrotny? Niekoniecznie. Czy to dobry komiks? Tak, nawet tak, choć w sumie satysfakcja z lektury ma u mnie charakter ogólnego zadowolenia napędzanego trochę nostalgią, bo przechodząc do konkretów, łatwiej mi wyliczyć zgrzyty.

Narracja miejscami kuleje. Przez większość czasu biegnie ze względną gracją, ale przychodzą momenty, w których odwala piruety jakby jej ktoś przy osiąganiu prędkości dźwięku oba kolana przestrzelił. Może to kwestia kompozycji tego albumu, nie składa się bowiem na niego tylko jedna seria, ale ciągłość wydarzeń i ich spójność nie zawsze do końca grają płynną melodię. Dopuszczam też możliwość, że to wynik swobody danej rysownikom – nieścisłości (choćby w składzie mutantów obecnym podczas konkretnych scen) wypływały głównie przy zmianie ilustratora. Były też jednak chwile, gdy nie miałem zielonego pojęcia, o czym pierdzielą postacie, nawet pomimo znajomości szerszego kontekstu tej historii.

 




Nie pasuje mi też płytkie potraktowanie relacji między tak charakternymi bohaterami. Nawet najbardziej bzdurne fabuły z X-Men w tytule ukochałem sobie dzięki wiarygodnej chemii w tej ekipie, a tu scenarzyści spłaszczyli większość niuansów. Uniknął tego chyba tylko Duane Swierczynski, u reszty ta banda zabijaków wypada blado zarówno w grupie, jak i indywidualnie. Nie udało im się sprzedać mi motywacji Bishopa, wyszedł po prostu na skrajnego buca, Angel wykazał się skrajną durnotą i naiwnością, nawet jeśli uratowało to wszystkim dupy, a Stryfe jest złolem zbyt przerysowanym jak na realia XXI wieku. Zupełnie nie rozumiem też w ogóle sensu istnienia postaci Vanishera. Przydatna moc tego gościa przestaje działać właściwie na samym początku i od tej pory jedynym jego celem jest irytowanie kolegów i co gorsza nas, biednych czytelników. Miałem serio nadzieję, że Deadpool wpakuje mu trochę ołowiu w czachę.

Skoro o Deadpoolu mowa, to może pora wreszcie wspomnieć, co mi się podobało. Tak, Wade tutaj wypadł zaskakująco dobrze i tak, nadal wkurza swoim żenującym humorem. „Wojna o mesjasza” to jednak jeden z tych tytułów, w których ten cringe ma w sobie jakiś tragizm, okropne okoliczności robią z karmazynowego gaduły cierpiętnika i w takim wydaniu można go znieść. Wbrew moim własnym oczekiwaniom podobał mi się cały setting świata przedstawionego, przegięty mrok, nihilizm i łolaboga najgorsza możliwa przyszłość. Dawno nie czytałem superhero osadzonego w rzeczywistości praktycznie pozbawionej ciepłych kolorów, więc głód smutaśnej atmosfery jest potencjalnym winowajcą mojego zaślepienia.

Nie wszystkie relacje są tu zresztą fabularnie zawalone. Oddanie i troska, jaką Cable okazuje Hope, są odczuwalne na praktycznie każdej stronie i jako dzieciak wychowany na animowanych X-Men, zdecydowanie wolę Nathana Summersa w wydaniu heroicznym. Jakby kretyńskie nie były usprawiedliwienia Bishopa, jego wewnętrzny dialog też fajnie nakreśla nieustanną chęć wpakowania kulki w błyszczący i kolczasty hełm Stryfe'a. Przede wszystkim jednak, pomimo abstrakcyjności całej opowieści, czułem ciągle o jak wielką stawkę, teoretycznie, toczyła się gra. Determinacja mutantów mi się udzieliła, co też w sumie nie dziwi, wychowankowie szkoły Xaviera zawsze byli dla mnie istotni i jeśli scenariusz kompletnie nie kładzie ich charakterów, łatwo mi im uwierzyć.

Prawie żadnych zastrzeżeń nie mam za to do warstwy wizualnej. Prawie, no i bardzo subiektywnie, bo siląc się na uwzględnienie innych gustów widzę, co tu się może niektórym nie spodobać. Cały album to właściwie parada perfekcyjnych cyfrowych artów, coś jak galeria najwyżej ocenianych na DeviantArt po wklepaniu w lupkę „Gloomy X-Men stuff”. Reprezentacja sztuki komiksowej z tej cyfrowej szkoły, co to przeleciała przez realizm i pofrunęła gdzieś dalej, w opartą na miękkim cieniowaniu stylizację pozbawioną cartoonowych konturów. Czasem psuje to czytelność, czasem przytłacza ciemnością, czasem brakuje teł. Wiadomo, prostota i umowność potrafią w komiksach działać naprawdę pozytywnie na rzecz przejrzystości, sekwencyjności i ogólnego stylu. Jestem jednak ogromnym fanem Claytona Craina, pasuje mi przesadnie ponury charakter jego prac, nie przeszkadzają karykaturalnie majestatyczne pozy i podziwiam ilość pracy, jaką wkłada w każdy kadr. Drugi pod względem natężenia prac w albumie Ariel Olivetti niewiele mu zresztą ustępuje, poza pewnymi grupami muskułów odnosi się po prostu bardziej do realizmu, nie unika kadrów, na których faktycznie coś widać, no i przynajmniej (w przeciwieństwie do Craine'a) potrafi rysować dzieci. Styl mniej wyrazisty, ale w sumie bardziej ogarnięty warsztatowo. Choć nie każdemu przypasują takie klimaty, włodarze Marvela wyraźnie nie oszczędzali w tym przypadku na szacie graficznej.

 




Nie jest to ogólnie mój pierwszy kontakt z przedstawioną tu walką o życie młodej Hope. Jak wielu z Was, choć nie traktuję tego jak usprawiedliwienia, popełniłem za młodu grzeszek zwany czytaniem skanlacji. Ta historia zapadła mi w pamięć, dzięki rysunkom i dzięki temu gęstemu klimatowi, który teraz już czasem wydaje mi się przesadzony. Ostatecznie, jako fan mutantów, dalej uważam „Wojnę o mesjasza” za komiks, który warto mieć na półce. Nie tylko po to, by stał się częścią odkupienia za piracki proceder. Miłośnicy tych postaci poczują się tu jak w domu, a wypracowana już z pewnością umiejętność przymykania oka na pewne głupotki ułatwi im czerpanie radości z kolejnych X-Menów wyciętych z dobrze znanego szablonu. Całej reszcie radzę sobie odpuścić.


 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz