sobota, 14 maja 2022

Injustice. Tom 2.

 


 

Tym razem, jak na mnie przynajmniej, będzie stosunkowo prosto. „Rok drugi” Injustice kontynuuje zaskakiwanie, bo przecież już poprzedni tom łamał standard nieudanych adaptacji gier. Tu mamy na dodatek sequel, który udał się miejscami bardziej od pierwowzoru, szaleństwo totalne, Tom Taylor jest o krok od dzielenia przez zero i jedzenia pizzy z ananasem (ja tam lubię, no hejt pls). Podkręciłem sobie jeszcze zachwyt nad tym albumem, czytając wcześniej czwarty tom „Batman. Death Metal”, co doskonale pokazało mi, że trykociarska przesada ma bardzo różne oblicza.

Supermanowi troszkę grunt się hajczy pod nóżkami odzianymi w czerwone kozaki. Co się jednak dziwić, skoro sam ciągle rzuca zapałki na glebę wysuszoną od niesprawiedliwej dyktatury. Konflikt pomiędzy najpotężniejszymi herosami zaostrza się zresztą z obu stron, bo co Supek Gackowi plecki złamał, to druga strona odpłaciła traktując Wonder Woman eksplozją nuklearną. Nie oszukujmy się, jej się akurat należało. Jakby problemów na Ziemi było mało, eskalujący despotyzm w wykonaniu jednej z najpotężniejszych istot wszechświata przyciąga uwagę Gwiezdnych Smerfów vel Strażników Wszechświata, którzy postanawiają zrobić coś, co naprawdę zdarza im się jedynie w skrajnych sytuacjach – ruszyć dupę. Chowaj pały, Clark, zioło jedzie.

 




Co tu jest dobre – pejsing, tempo narracji w sensie i sposób jej prowadzenia. Intensywna akcja daje miejscami szansę na oddech, zdarza się humor, trafiają się momenty ckliwe, wszystko w dobrze wyważonych proporcjach. Rzadko kiedy grubsze tomiszcza trykociarskie udaje mi się połknąć z taką łatwością, w jednym posiedzeniu. Działają też, w większości przypadków, charaktery postaci i ich relacje. Najbardziej naciągana pod względem motywacji Wonder Woman jest wyłączona z zabawy i bardzo dobrze. Włączenie korpusu Zielonych Latarnii dodaje do historii sporo urozmaicenia, zarówno pod względem akcji, jak i rozterek moralnych po obu stronach mordobicia. Niektórym z was może trochę nie podobać się szczenięca wierność Hala Jordana, ale ja tam zawsze miałem go za najgorszego latarnika, skrajnie naiwnego służbistę i gościa najłatwiej ulegającego korupcji (Parallax, helou!). John Stewart postępuje zgodnie ze swoim charakterem, ufając z początku przyjacielowi, a Guy Gardner ma okazję pokazać się z lepszej niż zwykle strony. Sinestro jest genialny, makiaweliczny wąsik nie wziął się znikąd, a Strażnicy jak rzadko kiedy, faktycznie pokazują swoją potęgę.

Niby prosta, superbohaterska pierdoła, a musiałem przez nią napisać jeden akapit od nowa, źle się ze mną dzieje. Miały tu być pierwotnie narzekania, bo nie o takie superbohatery nic nie robiłem, bo część postaci zachowuje się kompletnie nienaturalnie i Taylor, usiłując usprawiedliwić moralną scysję na podwórku DC, zrobił trochę fikołków w zakresie ich motywacji. Jak już mówiłem, Wonder Woman na szczęście odpadła z akcji, więc z postaci totalnie wyrwanych z kontekstu został chyba tylko Flash. Akurat pan czerwona smuga jest absurdalnie wyprany ze zdolności krytycznego myślenia, ale może to ja nie potrafię kminić niuansów związanych ze wspieraniem brutalnego reżimu z taką szybkością jak on. Problem w tym, że cała reszta, przynajmniej po wpisaniu w nawias tej (jakby nie patrzeć) alternatywnej historii, scenariuszowo działa całkiem wporzo, przynajmniej na czwórkę na szynach. Gdy w „Roku drugim” osobnikom pijanym władzą sufit odkleja się coraz mocniej, spełniają się obawy, które każdy nawet średnio rozgarnięty zjadacz chleba w uniwersum DC na pewno kiedyś miał. To dlatego, jak na komiksową adaptację gry komiksami inspirowanej, ten tytuł wyjątkowo nie obraża inteligencji odbiorcy. Nawet jeśli pytania o moralność i grubszy kontekst odpowiedzialności są tu powierzchowne, no bo nie przesadzajmy, to wciąż głównonurtowe superhero.



Spandeks czuć też nadal w warstwie wizualnej. Znowu mamy całe grono artystów, skład podobny do tego odpowiedzialnego za „Rok pierwszy” po lekkim przetasowaniu i drugi tom kapkę na tym traci. Większość albumu narysował Bruno Redondo, który z technicznego punktu widzenia jest solidnym ilustratorem, ale jego styl jest właściwie najbardziej sztampowy, gładziutki taki i mało charakterystyczny. Kompozycjom, mimice i dynamice akcji nic konkretnego w tym przypadku nie brakuje, ale nic też szczególnie nie zapada w pamięć. Zabrakło mi większego udziału Jheremy'ego Raapacka – jego wyrazista krecha z grubymi konturami uraczy nas mrokiem głównie na okładkach. Doceniłem za to bardziej Toma Derenicka, bo nawet działając w stylistyce mocno osadzonej w normach superbohaterskiej ilustracji, potrafił nadać postaciom więcej wyrazu, podciągnąć trochę detale i zamknąć wszystko w mocniejszych ramach. Znowu zwyciężają u mnie bardziej widoczne kontury, nieco przesadzona mimika i choćby drobne oderwanie od sztampy silącej się na plastikową wersję realizmu.



Trudno czasem o naprawdę dobry komiks superbohaterski, zwłaszcza bez uciekania w totalną dekonstrukcję albo w totalne unikanie kolorowego, radosnego mordobicia w wykonaniu humanoidalnych reaktorów atomowych. Dlatego, oczywiście jeśli jest się fanem takiej dziecinnej rozrywki, warto sięgnąć po oba tomy „Injustice. Bogowie pośród nas”. Tytuł ociera się okazjonalnie o inteligentny metakomentarz, ale u podstaw pozostaje klawą, świetnie napisaną zabawą dla fanów tematu. Baja taka, być może zbyt prostolinijna dla zwolenników metafikcyjnej psychodeli Morrisona, krytycznych subwersji Moore'a, czy nawet lekkiej zabawy w psychologię serwowanej nam ostatnio przez takich autorów jak Jeff Lemire czy Al Ewing, ale tradycyjnego peleryniarstwa wybijającego się ponad jakość bezmyślnej, kolorowej zupy brakuje nam w komiksach chyba najbardziej. 




Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz