Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że niestety nieżyjący już Darwyn Cooke jest mistrzem komiksu. Jego cartoonowe rysunki, zdobiące niejeden album, to prawdziwe skarby w obrębie całego medium, ukazujące drzemiącą w komiksie mianstreamowym siłę, która przyciąga do tego rodzaju sztuki wciąż nowych czytelników. Nie czytałem pierwszego wydania jego komiksu „Ego”, dlatego po ten zbiorek – znacznie powiększony objętościowo – sięgałem naprawdę zelektryzowany.
Ostatecznie bardzo zdziwiłem się, że to nie „Ego” jest najlepszą opowieścią w tym zbiorze, ale po kolei. Jak przyznaje Darwyn Cooke w posłowiu, Batman jest jego ulubioną postacią fikcyjną w całej historii kultury. Możemy sobie najwyraźniej przybić piątkę, bo chyba ze mną jest podobnie. Prowokacyjnie zwykłem mawiać, że najważniejszymi personami są dla mnie Jezus Chrystus i Batman, przy czym zawsze podkreślałem komiksowość tej pierwszej. W „Ego”, tytułowym i debiutanckim w DC komiksie Cooke'a, dotyka on genezy Batłomieja. Robili to przed nim wiele razy inni, dlatego bardzo spiął poślady i chciał przedstawić coś szczególnego. Udało mu się. Mocno psychologiczna, jungowska historia spotkania Wayne'a ze swoim alter ego (btw, czy Batman jest alter ego Bruce'a, czy na odwrót?) działa znakomicie, mimo iż toczy się głównie w głowie bohatera, przy czym nie przytłacza to czytelnika intelektualnie.
Wyżej
wspomnianą opowieść można uznać za sukces wówczas młodego
artysty. Niemniej mnie rozpierdoliła na czynniki pierwsze inna część
tego zbioru, w której Batman nawet nie występuje. Chodzi mianowicie
o przedrukowany tu, obszerny, wydany już kiedyś u nas (ja czytałem
go po raz pierwszy) chyba nawet z dwa razy „Wielki skok Seliny”,
traktujący o przygodach Catwoman. To poprowadzona jak rasowy heist
movie, do bólu noirowa opowieść, która weszła w skład podobno
równie znakomitego runu pisanego przez Eda Brubakera. To w nim Cooke
pokazuje, jakie tematy będą go prześladowały w pracy stricte
autorskiej, nie związanej z wielkimi brendami. To rzecz podobna do
jego interpretacji Parkera Richarda Starka. I dla tej historii
głównie warto kupić ten album, a ja po jej lekturze mam zamiar
uzbierać serię pisaną przez Bru, a rysowaną przez Darwyna.
Trzecią, wyróżniającą się bardzo historią jest kolejne noirowe
story – „Deja Vu”. To, w porównaniu do „Skoku Seliny”,
jedynie miniatura, ale i ona uwypukla mocne strony fabularnego
warsztatu Cooke'a. Reszta, łącznie ze spotkaniem Spiryta z
Batmanem, to jedynie pierdolniki do korzucha, bez których ten album
– gdyby nie był tak dokładnym zbiorem komiksów Darwyna w świecie
Batmana – mógłby się obyć. Niemniej dobrze, że tu są, bo jak
każdy fan Cooke'a, chcę jak najdłużej obcować z jego... no
właśnie, rysunkami. Bo Cooke był przede wszystkim rysownikiem!
Przecież to jest główna zaleta całego tego albumu. To, że możemy obcować w takim wymiarze z geniuszem, jakim był ten autor. Bo to spasiony komiks, który czyta i ogląda się długo. W swojej klasie, Cook'e wraz z Brucem Timmem nie mają konkurencji (zawsze jak myślę o jednym to od razu przychodzi mi na myśl ten drugi) i są największymi, najważniejszymi postaciami posługującymi się cartoonowym stylem tak dobrze, jak Bruce Lee posługiwał się sztukami walki. Nie było większych i pewnie już nie będzie. Tu dodatkowo rysunki te kolorami okrasili tacy przechuje jak Matt Hollingswhorth i Dave Stewart, co czyni z tego albumu prawdziwe dzieło sztuki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz