No i proszę bardzo. Dostajemy od Egmontu kolejne wydanie Punishera z „Marvel Knights” pisanego przez Ennisa. Kilkakrotnie w swoich tekstach odnosiłem się już do tego runu, mówiąc o tym co szalony Irol robił z Frankiem w „Punisher. Max”. Bo to są, mimo tego samego scenarzysty bardzo odmienne twory.
W „Punisherze. Max” Garth się hamuje i nie serwuje nam tego z czego jest najbardziej znany – dosadnego, groteskowego humoru, fabuł pełnych gagów i przerysowań. Natomiast Punisher z Marvel Knights to Ennis na pełnej kurwie. Pojebany, rubaszny, odpychający i co prawda na swój sposób uroczy, ale ja chyba nie takich historii szukam w komiksach z Frankiem Zamkiem. Dla mnie Frank Castle pozostanie postacią tragiczną. Naznaczonym przez los człowiekiem z dramatycznego i mocnego „Year One” wydanego jeszcze za semickich czasów w czerni i bieli (polecam ten znakomity TP wszystkim którzy czytają tylko nowego Punia). A do niego bardziej podobny jest „Max”. Bardzo cieszyło mnie więc to, że Garthowi ktoś najwyraźniej ściągnął cugle i wywiesił zakaz pajacowania, lub też on sam uznał, że nie tędy droga.
Oczywiście, Punisher z „Marvel Knights” nie jest zły. Wręcz przeciwnie. Ale uważam, że to komiks dla licznych fanów Ennisa, a nie koniecznie oldskulowych czytelników przygód Pogromcy. Niemniej, jeśli Frank ma specjalne miejsce w waszych sercach i na waszych półkach, to pewnie wiecie, że to również ważny przecinek w historii tej postaci i trzeba mieć te komiksy. Już pomijam fakt, że dla młodszych czytelników to może być właśnie „ich Punisher”, i przez nich ta nuta herezji która do serii wniósł Ennis może być wcale niewyczuwalna.
Warto również pamiętać, że to
istotny moment w karierze drugiej postaci, która pracowała przy tym
komiksie. Nieżyjący już Steve Dillon ma w naszym kraju dość
wierne grono fanów, między innymi właśnie dzięki swojej pracy
nad Punisherem. Ja średnio cenię jego twórczość, ale to
oczywiście to porządny grafik. W jego warsztacie brakuje może
umiejętności rysowania charakterystycznych twarzy (większość
postaci wygląda tak samo), ale poza tym nie wiele potrafię mu
zarzucić, tym bardziej, że radzi sobie dobrze z dynamicznymi
scenami akcji, a to w tej serii bardzo ważny element. Trudno mu tez odmówić własnego, od razu rozpoznawalnego stylu.
Oczywiście, można zadawać pytanie po co wydawać drugi raz to samo. Ale jak się okazuje, jest ono nie na miejscu, bowiem nigdy nie skończono u nas wydawać runu Ennisa z tej linii. Nie zrobiono tego ani w czasach Mandragory ani na łamach Wielkiej kolekcji komiksów Marvela. Cieszy więc fakt, że sprawa zainteresował się Egmont i dokończy te sprawy na naszym rynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz