sobota, 24 lipca 2021

Venom. Tom 1. Donny Cates

 


 

Donny Cates to jedno z największych odkryć trzeciej fali mojego (mocno skupionego na USA) zainteresowania sztuką komiksową. Obok Jeffa Lemire, Ala Ewinga i Ricka Remendera pokazał mi, że w dupę można wsadzić sobie to obrzydliwe „kiedyś to było”, dzięki czemu w piach poszły resztki boomerskiego zacietrzewienia. Miłością nieskończoną i oddaniem maniakalnym zapałałem w stosunku do „God Country”, aż sobie planuję Valofaxa wytatuować, a kosmicznego Ghost Ridera uważam za najlepszy, poza Nieśmiertelnym Hulkiem, wysryw Marvela z ostatnich dziesięciu lat. Absurdalnie zręczne odcinanie popkulturowych kuponów i staranne lepienie z nich stabilnych konstrukcji to specjalność Catesa. Jako fanboj Venoma, w tym momencie powinienem doprowadzić się na skraj odwodnienia przez ślinotok.

Ostatecznie faktycznie trochę tak było, choć nie jestem do końca pewny, jak określić moje nastawienie do pierwszego tomu tej historii. Czy zachwyt eliminuje możliwość zaznaczenia sporych zastrzeżeń? Mam nadzieję, że nie, bo zaprzeczać sobie będę zaraz często i gęsto.

 



Oto bowiem niełatwe już życie Eddiego Brocka komplikuje się jeszcze bardziej. Run Mike’a Costy doprowadził do powrotu symbionta do, może nie oryginalnego, ale z pewnością kultowego właściciela. Problem w tym, że kosmiczne zwierzątko ma psychotyczną czkawkę, problemy z samokontrolą wynikające z wpływu jakiejś większej siły. Bardzo szybko okazuje się, że rozrysowane wcześniej tło fabularne rasy Klyntar pełne jest kłamstw i niedopowiedzeń przerastających najśmielsze obietnice wyborcze i zeznania podatkowe możnych. Z czeluści zapomnienia wyciska się morda przedwiecznego zła, które pragnie odzyskać kontrolę nad swoim fragmentem rzeczywistości. Eddie, zupełnie się o to nie prosząc, znajduje się w centrum wydarzeń na skalę galaktyczną.

No bo wiecie, lubię kameralne podejście do tych rozbuchanych pierdół superbohaterskich. Lubię skupienie na bolączkach bohatera, fabuły bardziej osobiste i przyziemne. Bokiem już mi wychodzą, nie tylko mi zresztą, ekstremalne eskalacje. Przenoszenie ulicznych bohaterów na arenę kosmiczną i stawianie ich w drugim narożniku starcia z jakimś koksem, przy którym nawet cały zlot byłych i obecnych członków Avengers musiałby paść na kolana i błagać o możliwość całowania stópek nowego hegemona. Cates ma jednak talent do konstruowania takiego gargantuicznego absurdu na bardzo wyraźnym szkielecie ludzkich rozterek protagonistów. Czy więc Venom walczy tutaj z mordulcem starszym od wszechświata? Oczywiście! Czy ten niepokonany, mroczny przeciwnik swoją stylówą przypomina jakiegoś odrzuconego członka pastiszowego projektu metalowego w typie Lordi? Trochę tak! Przy okazji szaleńczego rozwoju pojebanego tła fabularnego symbionta i jego ziomków, rozrasta się też widoczny obszar przeszłości Brocka, jego motywacje i rozterki. To jest kapitalne, kropka.

 



Boli trochę estetyka nowego kierunku wątków, sznyt teoretycznie nadający tej kosmicznej grozie wyjątkowości. Al Ewing poszedł w podobną stronę pisząc wspomnianego już “Nieśmiertelnego Hulka”, ale u niego nieziemski horror faktycznie naginał granice rzeczywistości, wypaczał wszelkie objawy życia i na kilometr trącił prawie oniryczną, lovecraftowską obcością. Cates poleciał trochę za bardzo superbohatersko, plastikowo wręcz. Jestem w stanie to wybaczyć, bo wszystkie dobrane przez niego cegiełki pasują do wcześniej postawionej konstrukcji po prostu idealnie. Geneza planety Klyntar ma sens, wplecenie w fabułę wszechmiecza bogotłuka wbija się w lore Marvela jak znaleziony po latach pod szafą fragment ogromnych puzzli, a nawiązanie do legend nordyckich jest miłym dodatkiem. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku kosmicznego Ghost Ridera, garść luźnych pomysłów sklejona została w zaskakująco funkcjonalną całość. Szkoda tylko, że nie jest nieco bardziej krypnie.

Za to winię też rysowników. Bardzo bym chciał, by Joshua Cassara odpowiadał za większość tego albumu. Jego kresce najdalej do tej zachowawczej szkoły nowomodnego trykociarstwa, której sensacyjności skryć nie mogą nawet najmroczniejsze kolory. Kosmiczne, czarne gluty wyglądają faktycznie jak jakaś płynna maź, a grube kontury nadają przejrzystości kreatywnie rozłożonym sekwencjom. To jemu najbliżej po prostu do komiksu, który na kilometr nie wali spandeksem. Ryan Stegman doskonale prowadzi dynamiczne sceny i nie szczędzi szczegółów (dostajemy kilka naprawdę kapitalnych kadrów i splashy). Iban Coello, choć najsłabszy z całej trójki, pozwala odetchnąć od przygniatającej inne strony lawiny macek, ołowiu i gruzu. Wszyscy artyści odwalają kawał dobrej roboty, bogate (ale doskonale dobrane) kolory Franka Martina miejscami zachwycają, ale w tym przypadku marzyło mi się choćby lekkie odejście od znanej i sprawdzonej formy. No i szkoda, że Rain Beredo koloruje tylko jeden zeszyt.

 



Przedostanie zdanie poprzedniego akapitu doskonale określa mój problem z „Venomem” Catesa. To świetny komiks, pomysłowe rozszerzenie uniwersum Marvela i tła fabularnego jednego z najbardziej popularnych antybohaterów popkultury. Nie potrafię tego nie zauważyć i nie potrafię się tym nie jarać. Z drugiej strony, mój wewnętrzny, zgryźliwy gremlin, znowu zżarł coś po północy i biadoli, jak to spodziewał się czegoś zupełnie innego. Tym gorzej, że te oczekiwania nie miały żadnych logicznych przyczyn. Jakbym miał sobie zgadywać, jaki „Venom” wypełźnie spod pióra tego autora, to dokładnie coś takiego bym widział oczyma wyobraźni. Czy jest więc sens narzekać na coś, co jest właściwie bardzo, bardzo dobre i grzeszy jedynie rozmijając się z bzdurnymi oczekiwaniami? Mam nadzieję, że tak, może i wśród was znajdzie się ktoś z podobną opinią i wyjaśni mi, na jakiej podstawie zepsułem sobie lekturę. Na razie napisałem po prostu, czym ten „Venom” nie jest i muszę podkreślić, że na pewno nie jest złym komiksem.




 Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz