sobota, 19 czerwca 2021

Sandman. Preludia i Nokturny. Tom 1. Neil Gaiman.


 

Nie jestem jakimś szczególnym fanem serii „Sandman”. Jestem natomiast wielkim wyznawcą pierwszego tomu noszącego tytuł „Preludia i nokturny”. Czytałem go dobre 6-7 razy. Tym razem, z okazji wznowienia, wciągnąłem wersję z odnowionymi, poprawionymi kolorami i nową, prześliczną (podoba mi się bardziej niż oryginał) okładką stworzoną oczywiście przez Dave'a Mckeana.


„Preludia i nokturny” to ten moment w serii, gdy Gaiman jedną nogą stał jeszcze w uniwersum DC, a druga mocno wdepnęła w horror. Nie czuć jeszcze, że niedługo skręci w stronę fantasy. Jest tu więcej mroku i wpływów takich autorów, jak dajmy na to Lovecraft czy Milton. Fabularnie jest po prostu genialnie – Gaiman osiąga mistrzostwo kreatywności, siejąc przy tym różne postmodernistyczne cytaty, wykorzystując (jak nigdy później) bogactwo uniwersum DC na równi z mroczną, literacką spuścizną Anglosasów i okultyzmem. Dodatkowo nie przywołuje tego wszystkiego bezcelowo. W swojej pracy nad „Preludiami i nokturnami” był jak jego starszy kolega Alan Moore. Wszystko, co zostanie tu przywołane, będzie istotne dla snutej dalej opowieści. Cytat nie będzie pusty i bezcelowy.

 



Rzecz podzielona jest na dwa story arcki. W pierwszym Morfeusz, czyli Sen z nieskończonych, zostaje złapany w pułapkę przez maga przypominającego samego Alistera Crowleya i jest przetrzymywany w piwnicach siedziby jego sekty przez wiele dekad, co poniekąd wpływa na wydarzenia na Ziemi, nie mówiąc już o Krainie Snów, która została pozbawiona swojego władcy. Po dramatycznym uwolnieniu się naszego protagonisty okazuje się, że stracił swoje potężne artefakty, a co za tym idzie sporo mocy. Zaczyna ich szukać i w tym czasie spotyka na swojej drodze wiele osobistości: między innymi Johna Constantine i Marsjańskiego Łowcę. Ba! Trafia nawet do piekła, co zresztą zaowocuje bardzo ciekawymi zmianami w tej części uniwersum DC. To zajebista, mroczna opowieść i chyba uznałbym ją za arcydzieło i najlepsze, co Gaiman napisał, gdyby nie następna historia. 

 



W drugiej odsłonie główną postacią nie jest już sam Sandman. Na pierwszy plan postawiony zostaje pochodzący z uniwersum DC złoczyńca Doktor Destiny. Wchodzi on w posiadanie jednego z artefaktów morfeusza, ucieka z Azylu Arkham, bunkruje się w małej knajpce i ze zgromadzonych tam ludzi i ich marzeń zaczyna tworzyć własne królestwo snów. To mocno gnostycka opowieść stawiająca Doktora Destiny w pozycji okrutnego demiurga, fałszywego boga tworzącego własny kaleki świat. Ostatecznie jednak portret, jaki Doktorowi zafundował Gaiman, czyni z niego postać tragiczną, której nie sposób nie współczuć. Warto dodać, że to rzecz mocno eksplorująca sadyzm, grająca na uczuciach czytelnika, przerażająca do tego stopnia, iż ja osobiście uważam ją za jedno z największych arcydzieł komiksowego horroru. A może, jeśli zostałbym postawiony pod murem i zmuszony do wybrania faworyta, to stwierdziłbym, że to najlepsza rzecz w swojej kategorii.


Wszystkie epizody kreśliło w sumie trzech rysowników. Ja z nich wszystkich najbardziej cenię Sama Keitha. Przyznam szczerze, że musiałem dojrzeć do uwielbienia jego specyficznej, groteskowej krechy, ale teraz nie mam wątpliwości – obok Michael'a Zulliego jest najlepszym rysownikiem, który cisnął Sandmana. Trzeba jednak zaznaczyć, że tylko Keith tak umiejętnie podrabiał styl starego, horrorowego DC. Do tego dochodzą genialne, pomysłowe kompozycje plansz, które przywodzą na myśl komiksy dla Vertigo nie kogo innego, tylko samego Alana Moore'a. 

 



A jak wypadły te nieszczęsne komputerowe kolory? Powiem szczerze – nie jest źle, bo spodziewałem się, że dla mnie ten komiks będzie zupełnie niezjadliwy. Pierwotnie tytuł był przeznaczony na papier quasi-gazetowy i dziś uznaje się, że tego typu kolory źle wyglądają na kredzie. Osobiście wolałbym, aby dopasowywano papier do kolorów zamiast tak radykalnego grzebania przy komiksach sprzed kilku dekad. No ale zrobiono to drugie i oczy o dziwo mi nie wypłynęły.


Nie będę pisał o tym, jak ważną seria jest „Sandman”, bo prawdopodobnie wszyscy to wiecie. Dodam tylko, że ten komiks jest bardzo eklektyczny i Gaiman nigdy już nie wróci do stylu, w jakim opowiedział początek swojej sagi. Wielka szkoda, bo dla mnie to najlepsze, co mu się w ogóle artystycznie przytrafiło.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz