niedziela, 30 maja 2021

Lucyfer. Tom 1. Mike Carey

 


Piszę o komiksie już dobre 10 lat. Szmat czasu udawania specjalisty z zakresu dziedziny, która jest tak obszerna, że najzwyczajniej nie da się znać wszystkiego, a jak pewnie zauważyliście, nie mam jakiejś konkretnej specjalizacji. Interesuję się ogólnie historią komiksu, jedynie z niewielkim wskazaniem na lata 80 i 90. Przyznam szczerze, że „Lucyfer” był zawsze dla mnie jedną z bardziej wstydliwych zaległości, bo jestem wielkim fanem tego, co wtedy działo się w Vertigo. Seria jednak była od lat wyprzedana i chodziła za bajońskie sumy, a do tego dostawała mieszane recenzje. To skutecznie zniechęcało mnie do wydania na nią swoich cebulionów. Ucieszył mnie więc fakt omnibusikowatego wznowienia tej, co by o niej złego nie mówić, ważnej pozycji ze stajni na literkę V.

Zacznijmy od truizmu. „Lucyfer” to spin-off „Sandmana” i ma dużo wspólnego z tą słynną serią. Zarówno fabuła, rozpisywanie postaci, jak i narracja kradną esencję z dzieła Neila Gaimana. Chcąc nie chcąc, scenarzysta, Mike Carey i jego załoga pracująca przy tym tytule, od porównań się nie wymigają. Niestety, tylko w najlepszych momentach „Lucyfer” równa do komiksu Gaimana. Na szczęście jest tych fragmentów kilka, przez co zdecydowanie nie uznaję czasu, który poświęciłem tej serii, za czas stracony.



O dziwo, mimo iż mam za sobą z 500 stron komiksu, to postać Lucyfera nie została dalej dobrze zarysowana. Nie jest to jednak błąd w sztuce, bowiem podobnie do tego, jak to się miało w przypadku komiksu Gaimana, „Lucyfer” nie opowiada tylko o naszym tytułowym diable, Gwieździe Zarannej. Na arenę co chwila wprowadzane są różne, różniste postacie. Nie są jednak tak wdzięczne jak menażeria z Krainy Snów, przez co obcuje się z tym komiksem mniej przyjemnie. Jestem niemniej ciekawy, jak potoczą się ich losy i mam nadzieję, że będę miał okazję sięgnąć po następne tomy. Szczególnie podobała mi się końcówka niniejszej cegłówki i historia osadzona wśród arystokracji piekielnej. Stwierdziłbym nawet, że w tym momencie Carey kradł więcej z Barkera niż z Gaimana i te fragmenty wyróżniłbym najbardziej z pierwszego tomu.

 



Niestety, ilustracje, prócz pierwszych, genialnie namalowanych zeszytów (ekipa zwinęła się zostawiając Careya na lodzie), są w porywach średnie, a w najgorszych momentach kiepskie. Najgorzej jest pod koniec, gdy wszystko wygląda, jakby było rysowane nogą. Wtedy komiks ten niesie już sama fabuła. Nie ma więc mowy, żeby album rysunkowo Was zachwycił.

Ostatecznie nie mam jednak wątpliwości. Lucyfer, porzucający piekło i zakładający knajpę w Los Angeles, który dodatkowo na kartach opowieści upodobniony miał być do Davida Bowiego, to istny samograj, materiał na komiks wybitny i mam wrażenie, że ostatecznie zmarnowano jego potencjał. Od Careya dostaliśmy tylko czytadło. Jak dobry jest to pomysł, wiedzieli producenci telewizyjni, bo od jakiegoś czasu wypuszczają kolejny sezon serialu będącego jego swobodną adaptacją. Zawsze z takimi rzeczami czekam do przeczytania pierwowzoru, więc dopiero niedługo przyjdzie mi sprawdzić na własnej skórze, jak dobra jest celuloidowa wersja perypetii Lucka. Kumpel jednak raportował mi, że również w tym medium pomysł spalił na panewce.  





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz