wtorek, 30 marca 2021

Potworna kolekcja. Niles/Wrightson

 


Lektura „Potwornej kolekcji” pozostawiła mnie wewnętrznie rozdartym. To zderzenie tak różnych jakościowo prac i tak różnych temperamentów artystycznych, że czyni mnie jako recenzenta dość bezradnym. Nie zrozummy się źle – to album, który chcę mieć na półce, prawdopodobnie i Wy chcecie mieć go w swoich zbiorach. Wolałbym jednak być w sytuacji, w której chwalę dzieło kompletne, skończone, wybitne. Jednak do tego miana „Potwornej kolekcji” daleko. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Opowiedzmy po kolei o tym, z czym mamy do czynienia.
 

 

Być może Steve Niles jest super gościem, fajnym kumplem, z którym świetnie się pracuje. O tym świadczyłyby zresztą wszystkie znaki na niebie i ziemi, bo współpracował z nie lada tuzami przemysłu komiksowego. Czytałem kilka jego prac i powiem szczerze – nie daję za jego twórczość złamanego faka. W swoich dziełach pozuje na nie lada rzemieślnika od horroru, niemal komiksowego Stephena Kinga, a jest gościem tworzącym bardzo przeciętne fabułki, o których po chwili się zapomina. W większości przypadków ratują je jednak – o czym już wspomniałem – niebagatelni rysownicy.

Kim natomiast był nieżyjący już niestety Bernie Wrightson? To niezaprzeczalnie geniusz komiksu a do tego prawdziwy majster of horror, całym sercem i dorobkiem oddany gatunkowi. Odnajdywał się chyba w każdej jego odnodze, od mrocznego gotyku po horror cielesny. To on, do spółki z Lenem Weinem, stworzył ikonicznego dziś Potwora z Bagien, to on był główną inspiracją przy wyrabianiu stylu ubóstwianego u nas Andreasa – wystarczy zestawić jego czarno białe prace z tym, co znajdziemy w „Cromwell Stone”, by zobaczyć, że Andrzej jest jego epigonem. 
 
 

 

Ten album to właśnie zderzenie tych dwóch twórców. I jakość, jaką na danych poziomach prezentuje ten tom, charakteryzują ogromne kontrasty. Od strony literackiej mamy tu dziełko byle wyrobnika, dość lekki pulpowy horrorek (niezgrabnie próbujący upodobnić się do Hellboya) okraszony groteskowym humorem, a z drugiej wydane na grubym papierze i w wielkim formacie dzieło geniusza, robiące takie wrażenie, że oczy wychodzą z orbit.

Wszystko zostało na szczęście uzupełnione obszerną galerią Berniego Wrightsona, przedstawiającą jego prace z różnych okresów. Grafika komiksu i ten zbiór artów usprawiedliwiają zostawienie sobie tego albumu w kolekcji. 
 

 

Gdy recenzowałem niezły Batmański album „Sekta”, ubolewałem nad tym, że dalej wydano w Polsce za mało komiksów Wrightsona. Dalej czuję niedosyt i mam cichą nadzieję zapoznać się z jakimiś wybitnymi dziełami z jego dorobku. Pozostaje tylko żałować, że artysta tym razem nie trafił na scenarzystę na swoim poziomie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz