wtorek, 30 marca 2021

Invincible. 9 i 10. Kirkman/Ottley

 

Słuchajcie, jest sprawa. Podobno jedna z moich ulubionych serii – „Invincible” – ma niezbyt zadowalające wyniki sprzedażowe. Nie grozi jej na szczęście skasowanie i zostanie na pewno wydana do końca, ale publikacja jej spin-offów, które miałyby się pojawić już po wydaniu całej głównej fabuły, stoi pod znakiem zapytania. Nie może tak być. Tyle razy Wam już polecałem tę serię, a Wy dalej po nią nie sięgnęliście? Ok, zróbmy to więc jeszcze raz.

 



Jeśli chodzi o wybitne komiksy superhero, nie mówiąc już o tych wszystkich rzeczach z głównego nurtu, mało co może się z Invincible równać. Ok, wyprzedzając Wasze sugestie – mamy co prawda komiksy Alana Moore'a, ale Kirkman (tak ten typ od „Żywych trupów”, których dalej nie przeczytałem) wyłamuje się z szeregu i nie podrabia tego, co z kalesonami zrobił słynny Brytyjczyk. A przecież, najlepsze komiksy spod znaku maski i peleryny to właśnie odcinanie kuponów od dzieł Bestii z Northampton. „Niezwyciężony” na ich tle to osobna jakość i mimo iż wykorzystuje bezczelnie wiele cech dużych, mainstreamowych komiksów superbohaterskich, to w 99% przypadków kasuje konkurencję. Scenarzysta wspaniale zajął się bowiem wyciąganiem z mitologii superhero motywów, które dobrze działają, eliminując przy tym te, które ni chuja nie trybią. Nie ma tu też o dziwo jakiejś szczególnie mocno rozwiniętej psychologii postaci, jak ma to miejsce u Moore'a. Krirkman stawia na 100% funu i nieważne czy opowiada młodzieżową dramę z kalesonami w tle, czy też opisuje wielkie kosmiczne bitwy – zawsze dostarcza genialnej, nieprzeintelektualizowanej rozrywki. W tych komiksach jest bowiem wszystko to, o co w superbohaterskim czytadle chodzi. Do tego dochodzą niesamowicie dobre, mądrze rozpisane fabularne twisty i postacie, które często bywają niejednoznaczne od strony moralnej.

 



Wszystko to uzupełniają genialne grafiki. Rysownik serii, Ryan Ottley, jest po prostu mistrzem w swoim fachu. Jego kresce nie są w stanie zaszkodzić nawet oczojebne kolory, którymi warstwa graficzna aż ocieka. Wręcz przeciwnie – zgrywają się z nią, idealnie wpisując się w nową szkołę superbohaterskich ilustracji, a jednak będąc przy tym rzeczą kilka klas lepszą niż dzisiejsze typowe rysunki mainstreamowych rajtuzów.

Wiem, pewnie trudno Wam w te wszystkie pochwały uwierzyć. Ja też byłem z początku sceptyczny wobec serii Kirkmana, ale dziś, przy 9 i 10 tomie serii, nie mam wątpliwości co do tego, że mam do czynienia z dziełem genialnym, które zapisze się w historii komiksu złotymi zgłoskami. Olejcie więc współczesne, restartowane co chwila serie superhero i swoje zaskórniaki zainwestujcie w „Invincible”. Gwarantuję, że po lekturze wrócicie mi podziękować.  

 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz