Niedaleka przyszłość, jakaś anonimowa azjatycka metropolia (tworząc ten komiks, autor mieszkał w Tokio i to ono zainspirowało krajobraz, jaki przybrało jego fikcyjne miasto). Jun, niegdyś wytrawna snajperka, jest obecnie już weteranką. Wojna odebrała jej nie tylko godność, ale też oko. Cierpi również na tytułowy syndrom stresu pourazowego i jest bezdomna jak wielu innych byłych żołnierzy. Ucieczki od rzeczywistości szuka w narkotykach, czy też raczej nielegalnych lekach, które zapewniają spokojny sen i są lekarstwem na jej problemy emocjonalne. Handlujące dragami gangi dręczą weteranów kupujących od nich narkotyki. Jun, która mentalnie w gruncie rzeczy nigdy nie wróciła z wojny, szukając sensu dla swojej egzystencji, postanawia wymierzyć sprawiedliwość bandziorom i z bronią w ręku, niczym Punisher zaczyna dobierać im się do dupy.
Temat komiksu, czyli tytułowy „PTSD. Syndrom stresu pourazowego” wydaje się wdzięcznym motywem na powieść graficzną. Komiks Guillaume Singieliniego nie jest jednak studium zaburzeń emocjonalnych i jeśli oczekujecie po nim drobiazgowego zapisu choroby, to się zawiedziecie. Po fabule widać, że autor nie jest literatem, tylko rysownikiem. Bardziej niż na złożoną analizę stawia na atmosferę i dynamiczne sceny akcji, które wychodzą mu bezbłędnie. Nie kryje zresztą swoich fascynacji i w posłowiu przyznaje, że przy tworzeniu swojej opowieści posiłkował się takimi tworami jak filmy Johna Woo, Johniego To i słynnymi anime, jak „Akira” czy „Ghost in the Shell”, którego główna bohaterka była zresztą ważną inspiracją dla postaci Jun. Autor genialnie operuje kreską będącą połączeniem mangowego stylu i europejskiej wrażliwości. Ja, szukając porównania i zaczepienia w komiksie światowym, prócz mang najbliższe skojarzenia mam z twórczością Tonyego Sandovala. Tym bardziej że autor wszystko okrasza nieco pastelowymi w barwie, cyfrowymi akwarelami, a to kolorystyka, po którą chętnie sięgał lubiany w naszym kraju Meksykanin. Wychodzi mu to obłędnie i szczerze przyznam, że „PTSD” to jak do tej pory mój ulubiony album tego roku, jeśli chodzi o rysunki. Nie potrafię więc, mimo pewnych zastrzeżeń, skrzywdzić tego komiksu i powiedzieć o nim definitywnie złego słowa.
Musicie jednak być świadomi przed zakupem – album ten to przede wszystkim uczta dla oczu i nie oczekujcie od strony treści arcydzieła. To prościutka opowieść, ale mimo wszystko chwyta za serce. Owszem, wszystko trzyma się tu kupy, ale ważniejsze od fabularnej ekwilibrystyki było to, żeby autor mógł sobie porysować tym swoim uroczym, quasi-mangowym stylem. Myślę, że fajnie by było, gdyby do następnych swoich prac znalazł jakiegoś kozackiego scenarzystę, bo chętnie przeczytałbym tak narysowane arcydzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz