Drugi tom Conana według Busieka
wjechał na moją półkę. Acz tym razem mniej tu jego scenariuszy,
bo teksty do kilku numerów napisali gościnnie Mike Mignola i
Timothy Truman. Czekałem na ten komiks, bo pierwsza odsłona, mimo
iż utyskiwałem na grafikę, bardzo mi się podobała. Spędziłem z
tym albumem kilka świątecznych wieczorów, słuchając przy tym
Summoning. Jedno bardzo ładnie pasowało do drugiego, więc jeśli
będziecie szukali soundtracku do tego komiksu, to w ten austriacki
zespół walcie jak w dym.
Jak nietrudno się domyśleć, w drugim
tomie najsłynniejszy barbarzyńca popkultury kontynuuje rajd przez
fantastyczne krainy, plądrując, paląc i biorąc sobie piękne
kobiety. Tym razem jednak mniej tu magii i miecza, a więcej
złodziejskich, zuchwałych wyczynów. Conan trafia bowiem do
tytułowego miasta złodziei, gdzie zaczyna się parać nowym fachem
i po nocach opierdalać wszelkiego rodzaju świątynie, których
normalni, lokalni złodzieje nie chcą ruszać ze względu trudność
w upłynnieniu takiego towaru. Conan ma to gdzieś, wręcz stawia
sobie za punkt honoru zdobycie najdziwniejszych klejnotów. Po jakimś
czasie znajduje nawet pasera, który kupi od niego najbardziej
wyszukane błyskotki. Szasta forsą i żyje w imię zasady „ruchać,
jebać, nic się nie bać”.
Wszystko to czyta się na jednym
wdechu i zapewniam, że seria, mimo pewnych wyczuwalnych zmian dalej
trzyma wysoki poziom. Bardzo fajny jest też gościnny występ Mike'a
Mignoli, który napisał do tego tomu historię o wielkich,
potwornych żabach żyjących w pradawnej świątyni – bardzo
Lovecraftiańską w wydźwięku, przez co nie odszedł daleko od tego
co prezentuje w BBPO i Hellboyu. Co znamienne, w tej odsłonie mniej
jest tekstu, a więcej opowiadania obrazem. Czuć od razu, że kto
inny pisał te części, bo run Busieka charakteryzuje się dużą
gęstością tekstu. Natomiast wersja Timothy Trumana bardziej
wpisuje się w ogólny charakter serii i w ogóle nie poczułem, że
to on przejął pałeczkę.
Tak jak przy pierwszym tomie zupełnie
nie podobają mi się grafiki. To dość przeciętna, ciśnięta na
komputerze, rzemieślnicza robota. Oszczędzę sobie nawet
sprawdzania nazwisk rysowników i spuszczę na to zasłonę
milczenia. Za to dowalę jeszcze raz koloryście Dave'owi Stevartowi.
Bardzo cenię gościa, ale tu się zdecydowanie nie popisał i
osobiście uważam te komputerowe (okropnie stylizowane na malarski
styl) barwy za totalną porażkę. Mam wrażenie, że ten rodzaj
rysunków nie pasuje do tego typu opowieści, ale o dziwo da się to
czytać bez zgrzytania zębami. Może więc szukam dziury w całym?
Nie czytałem literackich przygód
Conana, ale zdaje się, że autorzy starają się wiernie adaptować
opowiadania Roberta E. Howarda. Z tym, że układają je i łączą w
ten sposób, by sprawiały wrażenie ułożonych chronologicznie. Dla
mnie wszystko tu gra i buczy i nie mogę się doczekać następnych
części. Niemniej zaznaczam - „Conan” to komiks fajnie napisany,
ale kiepsko zilustrowany. Jeśli oczekujecie tu przy ołówku
jakiegoś spadkobiercy Frazetty, to srogo się zawiedziecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz