Potwór z Bagien został stworzony przez nieżyjących już Lena Weina i
Berniego Wrightsona w latach 70. Robiona przez nich w trybie
dwumiesięcznym seria dobiła zaledwie do 24 numerów. Po tym ciągu
zeszytów ślad po Potworze zaginął i świat popkultury przypomniał sobie o
nim dopiero w 1982 roku, gdy na ekrany kin weszła ekranizacja jego
przygód autorstwa Wesa Cravena. Chcąc zarobić na odnowionej popularności
Bagniaka postanowiono wznowić publikację cyklu. Nową odsłonę
dociągnięto do 20 numeru i wtedy na scenę wszedł on. Cały w czerni,
kudłaty, z długą brodą – młody angielski scenarzysta Alan Moore, który
dziś uznawany jest za jednego z najważniejszych scenarzystów w historii
komiksu.
Podobno Brytyjczyk wcale nie chciał pisać tej historii. Co bowiem
można zrobić z tak niewiarygodnym od strony psychologicznej bohaterem
jak inteligentny organizm stworzony z fragmentów bagna? To przecież
postać żywcem wyjęta z jakiegoś kiepskiego odcinka o Scooby-Doo.
Propozycja była jednak intratna, a scenarzysta chciał zacząć pracować na
Amerykańskim rynku. Przejął więc serię i zaczął od sprzątania, a potem
kreowania od nowa tła i psychologii bohatera – to właśnie te historie
zawarte są w pierwszym tomie polskiej edycji, która zbiera dwa
amerykańskie wydania zbiorcze.
Oryginalnie fabuła zakładała, że potworem jest naukowiec Alec
Holland, który uległ wypadkowi w laboratorium, płonąc wpadł do bagna i w
ten sposób zamienił się w roślinne monstrum. Na wstępie Moore
postanowił dowalić bohaterowi, więc zabrał mu pozostałości
człowieczeństwa. W zeszycie „Lekcja Anatomii” przedstawił teorię, według
której Potwór nigdy nie był Hollandem, a tylko organizmem, który
wchłonął jego świadomość i wspomnienia. Fakt, że nie był nigdy
człowiekiem i nigdy już nie będzie, doprowadził bohatera do załamania i
depresji, przenosząc historię o Potworze z Bagien na zupełnie inny
poziom, na którym horror dekonstruowany jest przez pryzmat miotającego
się wewnętrznie monstrum, które okazuje się wrażliwsze niż ludzie. To
wszystko sprawia, że komiks ten to nie tylko botaniczny horror, bo
odczytywany może być też jako traktat o szukaniu własnej tożsamości.
Drugi tom Polskiego wydania, w którym już bardziej świadom swojej
natury Potwór kontynuuje mentalną odyseję, zbiera więcej krótkich
opowieści, w których Moore odnosi się do różnych gatunków horroru – od
opowieści o zombi, przez horror wilkołaczy, po opowieść o duchach. Warto
też wspomnieć, że to właśnie w tych zeszytach debiutowała inna gwiazda
komiksowego horroru – londyński mag Constantine znany z filmu i serii
komiksowej „Hellblazer”, który zdaje się wiedzieć więcej na temat
pochodzenia Potwora. Obiecuje zdradzić tajemnice, ale najpierw bohater
musi wykonać dla niego kilka niebezpiecznych zleceń. Wszystkie te
krótkie opowieści okazują się tylko preludium przed dłuższą historią, w
której Brytyjczyk-okultysta odegra niebagatelną rolę. Nie będę zdradzał
dokładnie o co chodzi, powiem tylko, że Potworowi przyjdzie odwiedzić
samo piekło i stoczyć tam wielki bój o ratowanie wszechświata.
W opowieściach o Potworze z Bagien bardzo istotna jest warstwa
narracyjna. Moore często korzysta przy swojej pracy ze strumienia
świadomości, serwując czytelnikowi impresyjne, psychodeliczne sceny,
które przedstawione są na znakomicie zakomponowanych planszach (z
początku wydawały mi się nieco niedzisiejsze, ale przy drugim tomie
doceniłem je już w pełni). To dzięki takim odważnym zabiegom komiks ten
zyskał swoją sławę i w swoich czasach stał się kasowym hitem.
Trzeba też zaznaczyć, jak wielką rolę odegrał „Potwór…” w
rozluźnieniu warunków publikacji komiksowych horrorowych historii,
bowiem to w ramach tej serii ukazał się pierwszy zeszyt osadzony w
uniwersum DC, który pozbawiony był znaczka Comics Code Authority –
cenzurki, która miała świadczyć o tym, że to produkt przyjazny dla
dzieci. Miało to dobitnie podkreślić, że czytelnicy obcują z produktem
kierowanym bezpośrednio do dorosłych. „Potwór…” był też głównym powodem
utworzenia imprintu Vertigo – linii komiksowej kierowanej do dorosłego
czytelnika. Przez lata komiks ten był niedoścignionym wzorem tej marki,
który naśladowali między innymi Neil Gaiman pisząc swojego „Sandmana” i
Jamie Delano pracując przy „Hellblazerze”, ale to już zupełnie inna
historia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz